Chyba jest długo. Boże, nawet nie wyobrażacie sobie, jak umierałam, gdy to pisałam. Turlam się po podłodze.
Tak czy siak, jest trochę smuta na początku, trochę fluffa no i sporo komedii.
I rozdział dedykuję Psycho Zosi, @mcrforeveer, bo jej obiecałam. Masz tego swojego schlanego Mike'a ;)
Przepraszam za wszelkie błędy, nie chce mi się czytać tego jeszcze raz i poprawiać, lenistwo.
Ach i jeszcze jedna sprawa. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam w świat, aż do Niemiec, no i pewnie będę miała tam laptopa, bo moja ciocia mnie lubi i mi go udostępnia na noce i dnie, ale jest jedno "ale". Laptop ma francuską klawiaturę, zero polskich znaków, nie wiem, jak to będzie z rozdziałem dwunastym. Pożyjemy, zobaczymy.
Endżoj.
_______________________________
- K-kurwa, Victor... Huh... Z-zrób... Kurwa... Tak... Jeszcze... Kurwa mać!
Tak czy siak, jest trochę smuta na początku, trochę fluffa no i sporo komedii.
I rozdział dedykuję Psycho Zosi, @mcrforeveer, bo jej obiecałam. Masz tego swojego schlanego Mike'a ;)
Przepraszam za wszelkie błędy, nie chce mi się czytać tego jeszcze raz i poprawiać, lenistwo.
Ach i jeszcze jedna sprawa. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam w świat, aż do Niemiec, no i pewnie będę miała tam laptopa, bo moja ciocia mnie lubi i mi go udostępnia na noce i dnie, ale jest jedno "ale". Laptop ma francuską klawiaturę, zero polskich znaków, nie wiem, jak to będzie z rozdziałem dwunastym. Pożyjemy, zobaczymy.
Endżoj.
_______________________________
- K-kurwa, Victor... Huh... Z-zrób... Kurwa... Tak... Jeszcze... Kurwa mać!
W tour busie Pierce The Veil od godziny słychać było tylko siarczyste przekleństwa, przyśpieszone oddechy i jęki dwóch mężczyzn. Oczywiście, przez całą godzinę nie uprawiali tylko seksu. kto by wytrzymał przy takim tempie? Najpierw było trochę pocałunków, później doszło do rękoczynów (jeśli wiecie co mam na myśli), trochę dławienia się, połykania, aż w końcu skończyło się na tym, co dzieje się teraz. Znaczy się, jeszcze się nie skończyło. Vic leżał na swoim autobusowym łóżku, z Kellinem na sobie, który poruszał biodrami, aby oboje czuli się jak najlepiej. Jako że sufit z koi był dosyć nisko, Kellin był pochylony nad Victorem. Ich klatki piersiowe prawie się stykały. Niemal cały czas ich usta walczyły o dominację, jednak żaden z nich nie mógł pokonać drugiego. Odrywali się od siebie tylko wtedy, gdy z ich ust wyrywały się jęki i krzyki, których nie potrafili stłumić. Nawet nie próbowali tego robić. Wiedzieli, że w tour busie byli sami. Chłopacy nie wytrzymaliby tych dźwięków. Zresztą, obaj słyszeli, jak wychodzą z pojazdu, mówiąc coś o kondomach i dzieciach. Cóż, to dobrze, że sobie poszli. Przynajmniej nic nie odbije się na ich psychice.
- V-Victor, zaraz, huh, zaraz...
Vic wziął to za sygnał i chwycił męskość Kellina, po której zaczął energicznie ruszać dłonią, co spowodowało, że młodszy mężczyzna wydał z siebie najgłośniejszy z możliwych jęków. Po kilku ruchach nadgarstka i bioder, oboje doszli praktycznie w tym samym momencie. Kellin opadł na Vica, nie przejmując się, że właśnie doszedł na jego brzuch, po czym lekko musnął jego usta i próbował uspokoić swój oddech. Położył głowę na klatce piersiowej szatyna i przymknął oczy. Vic uśmiechnął się lekko, widząc tak niewinnie wyglądającego Kellina. Pocałował go w czubek głowy i powoli zaczął gładzić jego włosy, również przymykając oczy. Te chwile po seksie były najlepsze. Leżało się w ramionach ukochanej osoby, próbując uspokoić oddech, niczym się nie martwiąc. Kellin uniósł głowę i spojrzał na Vica.
- Co? - zapytał Fuentes z uśmiechem. Jak tu się nie uśmiechać, gdy ma się w ramionach takie cudeńko, jakim jest Kellin? Kellin Quinn, ideał nad ideałami, przynajmniej w opinii Vica (i w mojej, hehe - przyp. aut.).
- Nic - Kellin wzruszył ramionami.- Po prostu cię kocham.
- Też cię kocham.
Ich usta połączyły się w krótkim, ale czułym pocałunku. Krótkim, bo do oderwania się od siebie zmusił ich krzyk Mike'a. Serio? Dlaczego to zawsze on musiał im przeszkodzić? Czy tu naprawdę nie ma innych kolesi?
- Za dziesięć minut wychodzimy na miasto, nic tu nie widziałem i nie chcę widzieć, uspokójcie się, seksualne bestie - powiedział, wchodząc do pomieszczenia z dłonią na oczach, aby nie widzieć swojego brata z Kellinem w jednoznacznej sytuacji. - Ruchy, Nowy Jork nie będzie czekał.
Z tymi słowami opuścił część sypialnianą i zostawił chłopaków samych. No tak, Nowy Jork. Kto by pomyślał, że to już dwudziesty pierwszy dzień koncertów. Tyle wydarzyło się przez ten czas. Tyle się zmieniło. Jednak większość ludzi była zdania, że zmieniło się na dobre. Nigdy więcej toksycznych związków, tylko miłość, miłość, miłość. Tęcza, kwiatki, jednorożce, te sprawy.
Kellin westchnął głośno i zszedł z Vica, a następnie wyszedł z pryczy i przeciągnął się niczym kot. Spojrzał na Victora, który usiadł na łóżku i z uśmiechem wpatrywał się w swojego chłopaka.
- Mógłbyś chodzić nago cały czas, wiesz? - zaśmiał się Vic. Kellin pokręcił głową z uśmiechem.
- Co byś zrobił z tłumem rozwydrzonych faneczek, co? Pokonałyby cię. Jestem tego pewien.
- Nie wierzysz we mnie, skarbie, nie wierzysz. Wspólny prysznic? - zaproponował.
- Wspólny prysznic.
- Nareszcie! Myśleliśmy, że już w ogóle nie wyjdziecie.
- Odgłosy z autokaru na to wskazywały.
- Mordy. W. Kubeł.
Najważniejsze, że w ogóle się pokazali, prawda? Pod prysznicem pozwolili sobie na krótką, ale jakże przyjemną rundę drugą. Aż dziwne, że Kellin mógł bez problemu chodzić. Cóż, z bieganiem czy szybkim chodzeniem pewnie będzie problem, ale dopóki potrafi ustać na własnych nogach, dopóty jest dobrze. Obaj wyszli z tour busa, trzymając się za ręce. Spojrzeli pytająco na wszystkich chłopaków, którzy wlepili w nich spojrzenia i uśmiechali się głupkowato. Jeszcze się nie przyzwyczaili?
- To gdzie idziemy? - zapytał Kellin, ignorując swoich przyjaciół.
- No więc tak! - oczywiście jako pierwszy odezwał się Mike, pierwszy organizator jakichkolwiek wyjść, imprez i libacji. - Jako że Nowy Jork to bardzo duże miasto...
- Boże ty Sherlocku!
-...uważam, że nie powinniśmy się za bardzo od siebie oddalać. Tak czy siak, pewnie i tak wszyscy się zgubimy, ale kto by się tym przejmował. Najważniejsza będzie dobra zabawa!
- No nie wiem, ja to bym chciał wrócić do domu... - mruknął Kellin.
- I co, znowu będziecie tak głośno, że nawet przez zatyczki do uszu byłoby was słychać. Proszę was. Idziemy na Times Square, kulturalnie, gęsiego, jak w przedszkolu. Halo, halo, puszczamy rączki. - Mike spojrzał na Kellina i Vica, którzy tylko spojrzeli na niego jak na idiotę. Nie zapowiadało się na to, żeby skończył z tymi dogryzkami i jakże inteligentnymi komentarzami, dlatego najlepiej będzie, jeśli go zignorują. Po jakimś czasie mu się znudzi. Prawdopodobnie. - Dobra, trzymajcie się za te rączki, bo jeszcze się zgubicie i tylko problemy będą. Idziemy, idziemy panowie.
Gdy wszyscy ruszyli za Mike'em (który wyglądał, jakby znał każde duże miasto w Stanach, w którym można było dobrze się zabawić), Kellin wraz z Victorem pozostali trochę z tyłu. Mogli wtedy uniknąć komentarzy czy niewygodnych pytań. Doskonale wiedzieli, że ich kumple nie mieli nic przeciwko ich związkowi, ale to była dla nich nowa rzecz, którą najpierw trzeba obgadać, a później zostawić, bo im się znudziła. Tylko po co pchać się w samo centrum tej głupoty? Lepiej zostać z tyłu i nie przyśpieszać.
- Jak obstawiasz, kiedy im się to znudzi? - zapytał Vic, mocniej zaciskając palce na dłoni Kellina.
- Może za tydzień, dwa. Nie wiem - wzruszył ramionami.- Ale wiesz, to nawet urocze.
- Naprawdę?
- Tak. Wydaje mi się, że Mike jest trochę zazdrosny, że musi dzielić się swoim starszym bratem. To urocze. Gdy moja siostra poznała mnie ze swoim narzeczonym, też byłem zazdrosny. A na jej ślubie? Huh, byłem cholernie, cholernie zazdrosny, bo to moja mała siostrzyczka, która znalazła mężczyznę swojego życia i ja już jej nie wystarczałem. Z Mike'em jest chyba tak samo. Zabrałem mu brata. Jestem zły i nikczemny.
Vic zaśmiał się, po czym zatrzymał ich i objął Kellina w pasie. Coś w tym było. Zgrane rodzeństwo troszczyło się o siebie. "Jeśli coś mu zrobisz, zabiję cię". Ciekawe, kiedy Kellin usłyszy coś takiego od młodszego z braci Fuentes. Starszy z nich właśnie zaczął składać pojedyncze buziaki na ustach bruneta, na co ten zareagował śmiechem i jakoś udało mu się przeciągnąć pocałunek.
- Cieszę się, że zabrałeś mu tego brata - wyszeptał Vic prosto w usta młodszego wokalisty.
- Ja też. Chodź, bo zaraz ich zgubimy.
Ledwo dostrzegli postawione do góry włosy Jaime'ego. Żwawym krokiem poszli za grupką, która jeszcze była widoczna, ale powoli niknęła w tłumie. Szlag by trafił ten zaludniony Nowy Jork. W pewnym momencie Kellin syknął cicho i chwycił mocniej dłoń Vica, który zaniepokojony spojrzał na swojego chłopaka.
- Coś się stało? - zapytał z troską w głosie. Kellin skrzywił się lekko i szybko potrząsnął głową.
- Nie, tylko... Nie idźmy tak szybko.
- Coś nie tak? Noga? Ktoś się nadepnął i nagle złamałeś sobie jakąś kość śródstopia? Łydka? Kolano? Udo?
- Dupa, Victor, dupa.
Na początku Vic nie wiedział o co chodzi, ale po chwili wszystko zaczęło do niego docierać i uśmiechnął się lekko. No tak. To było do przewidzenia.
- Przepraszam Kell, to moja wina. - Powiedział, przytulając go do siebie i całując go w czoło. - Za mocno pchałem, co?
- Boże, to takie niewygodne, tak rozmawiać o tym w miejscu publicznym - Kellin zaśmiał się cicho.- Chodźmy za... Kurwa, Victor.
- Hmm?
- Nie ma ich. Zgubiliśmy ich w tłumie, do jasnej cholery.
Vic chwycił ramię Kellina i odciągnął ich na bok. Szukanie swojej ekipy w środku wielkiego tłumu, zawadzając przy tym śpieszącym się ludziom, nie było dobrym pomysłem. Zresztą, i tak by im się to nie udało. To jak szukanie igły w stogu siana.
- Znasz Nowy Jork? - zapytał szatyn.
- Proszę cię... Byłem tu może trzy razy, woziłem dupę autobusem.
- Może najpierw dostańmy się na Times Square? Pewnie tam będą, jak to postanowił Mike vel kierownik wycieczki.
Kellin pokiwał głową, stwierdzając przy tym, że to dobry pomysł, po czym obaj ruszyli w stronę Times Square. A przynajmniej tak im się wydawało. Żaden z nich nie znał miasta na tyle dobrze, że mógłby się po nim spokojnie poruszać. Gdzie oni w ogóle teraz byli? Kellin zaczął szukać wzrokiem jakiejś tabliczki z nazwą ulicy, ale jego metr siedemdziesiąt dwa wcale mu w tym nie pomagało, gdyż był otoczony przez ludzi o wiele od niego wyższych. Vic nawet nie miał po co się wychylać (OBOŻEJAKCHAMSKO XD - przyp. aut.). Po chwili szturchnął Kellina, na co ten spojrzał na niego pytająco.
- Tam są jakieś drzewa. To chyba Central Park.
- Boże, Victor, naprawdę myślisz, że w Nowym Jorku drzewa są tylko w Central Parku?
- Spójrz na tę kupę betonu.
Kellin przewrócił teatralnie oczami. Nie ma to jak świetna orientacja w terenie. Poszli w stronę zieleni, która rzeczywiście okazała się Central Parkiem. Jeden zero dla Vica. Tylko co dalej? Byli w ścisłym centrum, to pewne, więc do Times Square nie mogło być daleko. Czuli się jak dzieci, które zgubiły mamę w centrum handlowym i nie mogły się odnaleźć wśród wysokich półek. Gdy stanęli w miejscu, otoczeni drzewami, dziećmi i biegającymi ludźmi, Vic spojrzał na Kellina jakby pytając, co dalej.
- A gdybyśmy tak... - zaczął Kellin, marszcząc brwi i usilnie się nad czymś zastanawiając.- Tam, gdzie będzie najwięcej ludzi, będzie Times Square, to chyba logiczne, prawda?
- Ale żeś palnął - westchnął Vic.- Tu wszędzie jest pełno ludzi, to Nowy Jork.
- Chodźmy w stronę światełek.
Kellin pociągnął swojego chłopaka w stronę jakiegoś tłumu ludzi. Trochę im to zajęło, gdyż wszyscy się przepychali, szukali swoich znajomych, mieszali się z bezdomnymi albo też się zgubili. W końcu Kellin zauważył tabliczkę z napisem "7th Ave" i uśmiechnął się dumnie. Po chwili ku im oczom ukazały się billboardy, świecące reklamy, oświetlone budynki i jeszcze więcej ludzi.
- Nie wierzyłeś we mnie, a jednak, wyprowadziłem nas! - zaśmiał się Kellin, muskając ustami policzek Vica.
- Tak, zupełnie jak Mojżesz - mruknął z uśmiechem drugi.- Czyli teraz prosto, tak?
- Yhym. Chodź, może ich znajdziemy, a jeśli się nie uda, trzeba będzie zadzwonić.
Ruszyli przed siebie. Tłum się przerzedził, można było swobodnie się przemieszczać. Może jednak nie było z nimi tak źle. Jakoś poradzili sobie w terenie. Odnaleźli drogę w Nowym Jorku, cieszmy się i radujmy. W końcu znaleźli się w najbardziej rozpoznawalnym miejscu Times Square (wysoki wieżowiec, na którym prawie zawsze reklamuje się Coca Cola). I gdzie teraz? Mike wyraźnie powiedział, że idą w stronę Times Square. Problem w tym, że to miejsce było ogromne. Jak mają się znaleźć w takim tłumie?
- Dzwoń do Mike'a - powiedział Kellin, patrząc na Vica.
Odeszli na bok, żeby nie robić korku na chodniku. Vic wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer swojego brata. Minął dłuższy czas, aż ten w końcu odebrał. Vic słyszał po drugiej stronie, że zabawa rozkręciła się na całego. Śmiechy, krzyki, głośna muzyka. To będzie cud, jeśli się dogadają.
- Mike?! Gdzie do cholery jasnej jesteście?! - krzyknął, próbując przebić się przez uliczny gwar.
- Braciszku, dupa wołowa z ciebie, nie poszedłeś z nami!
- Bo się zgubiliśmy, geniuszu.
- Dupa wołowa!
- Gdzie jesteście?
- Bardzo dobre pytanie. Tone, gdzie jesteśmy? Cóż, nawet Tony nie wie, przykro mi, stary.
- Mike, do jasnej cholery! Stoimy na Times Square.
- A co mnie to obchodzi?
- No nie dogadasz się... - mruknął Vic i rozłączył się. Wiedział, że jego brat był już nieźle wstawiony, a na dodatek spalony, więc dalsza rozmowa nie miała większego sensu. Kellin patrzył na szatyna pytającym wzrokiem, chcąc znać szczegóły. - Oprócz tego, że zostałem nazwany dupą wołową, niczego się nie dowiedziałem. Są tak pijani, że nawet nie wiedzą, gdzie są.
Kellin westchnął głośno i zaczął zastanawiać się, co zrobić. Szanse znalezienia przyjaciół były nikłe. Chodzenie po wszystkich lokalach w Nowym Jorku wcale im się nie uśmiechało.
- Olejmy ich - powiedział nagle.- Jak będą czegoś chcieli, to zadzwonią. Chodźmy gdzieś, do jakiejś knajpki, na kolację...
- Czy to zaproszenie na randkę?
- Tak, Victorze, to zaproszenie na randkę - zaśmiał się młodszy mężczyzna.
Ruszyli przed siebie, w poszukiwaniu jakiejś przyjemnej restauracji. Nie musiała być jakaś wykwintna, oczywiście, że nie. Po prost chcieli dobrze zjeść i w spokoju porozmawiać. Przepchali się przez tłum i zauważyli mały, ale przytulny lokal, z kuchnią indyjską. Weszli do środka i znaleźli stolik dla dwóch osób, zaraz przy oknie. Mieli widok na Times Square. Po chwili podszedł do nich kelner, wręczył menu i odszedł do innego stolika. Kellin otworzył kartę i zaczął ją przeglądać. Czuł na sobie wzrok Vica, który nie był chyba zainteresowany wyborem dań.
- Przez ciebie nie mogę się skupić - uśmiechnął się brunet, podnosząc wzrok znad karty na twarz swojego chłopaka. - Wybrałeś już?
- Tak - powiedział.- Papad z krewetkami. No i nie mogę przestać na ciebie patrzeć.
- Jakie to romantyczne - Kellin przewrócił oczami z rozbawieniem.- Ja jeszcze nie wybrałem, więc poczekaj. Potem będziesz mógł sobie na mnie patrzeć. Co więcej, ja tez na ciebie popatrzę.- Mrugnął do niego i wrócił do wybierania dla siebie posiłku.
Po chwili podszedł do nich kelner. Na początek zamówili dwie szklanki wody (żadnego alkoholu, jutro mają kolejny koncert), a następnie, dla Vica, papad z krewetkami, a dla Kellina curry warzywne. Mężczyzna przyjął zamówienie i wrócił do nich po trzech minutach z szklankami wody. Vic podziękował mu uśmiechem i gdy kelner odszedł, przeniósł wzrok na Kellina, który był... Naburmuszony?
- Co masz taką minę? - zapytał go szatyn, patrząc na niego z lekkim uśmiechem.
- Fajny kelner, co? - Kellin uniósł brew. Vic otworzył szerzej oczy i zakrył usta dłonią, próbując stłumić śmiech. Zazdrosny Kellin to śmieszny Kellin. Zachowywał się teraz jak prawdziwa, zazdrosna baba. - Dlaczego się śmiejesz? Nie odrywałeś od niego wzroku, gdy odchodził od stolika.
- Boże, Kellin, ty jesteś zazdrosny? - zapytał ze śmiechem Fuentes.
- Tak, może i jestem.
Vic zaśmiał się jeszcze raz, po czym chwycił dłoń bruneta, która leżała na stoliku i splótł ich palce. Kciukiem gładził jego bladą skórę, dając mu do zrozumienia, że nie ma o co być zazdrosny, że tylko on się dla niego liczył. Tak w istocie było. Kto by pomyślał, że wpadka ze zdjęciami wyjdzie im na dobre.
- Kells, hej, spójrz na mnie. Posłuchaj - zaczął, zaciskając uścisk na jego dłoni.- Po pierwsze, wcale na niego nie patrzyłem w TEN sposób...
- Ale...
- Cicho. Nie patrzyłem na niego. Po drugie, kocham cię i doskonale to wiesz. Jesteś dla mnie idealny, mimo że czasem zachowujesz się jak rozwydrzona nastolatka, masz swoje humory, czasami nienawidzisz świata i jesteś cholernie chamski... - Kellin przerwał mu wymuszonym chrząknięciem.- Ale kocham cię takiego, jakim jesteś i nie potrzebuję w naszym związku żadnych osób trzecich, bo ty mi wystarczysz. Bo jesteś dla mnie wszystkim, rozumiesz? Kocham cię.
Kelin uśmiechnął się i poczuł, że jego policzki płoną i oblewają się szkarłatem. Nachylił się nieco nad stołem, aby móc zbliżyć się do Vica i pocałował go w usta, długo, czule, idealnie. Po chwili oderwał się od niego, bo nie był pewny, czy inne osoby w restauracji miały ochotę oglądać całującą się parę gejów i znów uśmiechnął się do szatyna.
- Czy to czas, żebym ja też wymienił twoje wady, ale i tak powiedział, że cię kocham? - zapytał, chichocząc.
- Jak chcesz. Mamy sporo czasu, wystarczy na moje wady.
- No więc... Mimo że czasem zachowujesz się, jakbyś był cały czas podniecony, to cię kocham. Nadal się dziwię, że mój tyłek jest w dobrym stanie... - zaśmiał się, a Vic mu zawtórował.- Wkurza mnie, że czasem gadasz po hiszpańsku, żebym specjalnie nie zrozumiał, ale myślę, że to uroczę, więc i tak cię kocham. Irytuje mnie to, jak rozwalasz mi fryzurę, jak mówisz, że zachowuję się jak dziewczyna. Albo wiesz, czego nie lubię? Gdy mi mówisz, że chętnie byś mnie przeleciał.
- Serio? - zdziwił się Vic, unosząc brew w górę.
- Tak - Kellin pokiwał głową. - Czuję się wtedy jak... Jakbym był jakąś panienką lekkich obyczajów.
- Przepraszam...
- To nic. I tak cię kocham. Cholernie mocno, wiesz?
Obaj uśmiechnęli się w tym samym momencie i nachylili nad stołem, aby móc się pocałować. Szybko musnęli swoje usta, po czym wyprostowali się na swoich miejscach. Ich palce nadal były splecione i ręce leżały na stole. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, gdy podszedł do nich kelner i podał im ich zamówienie. Rzucił okiem na ich ręce, uniósł brew w górę i odszedł od stolika. Obaj udali, że wcale tego nie zauważyli i zaczęli jeść. Nie obyło się bez dzielenia się jedzeniem, całusów i dyskretnego muskania nogą łydki drugiego mężczyzny. Gdy skończyli, Vic przywołał kelnera i wyciągnął portfel.
- Nie, ja zapłacę... - odezwał się Kellin, ale Vic uciszył go ruchem dłoni.
- Kiedy indziej - powiedział tylko.
Zerknął na rachunek, który dał mu kelner, po czym dał mu odliczoną kwotę (za te niemiłe spojrzenia napiwku nie ma). Chwycił Kellina za rękę i obaj wyszli z lokalu. Vic wyciągnął telefon z kieszeni i spojrzał na godzinę na wyświetlaczu. Było późno, chyba czas wrócić do autokarów. Jutro grają kolejny koncert, a jeszcze muszą dojechać na miejsce. Zerknął na Kellina.
- Wracamy? - zapytał go młodszy mężczyzna.
- Chyba tak, nawet jeśli nie znam drogi - pokiwał głową Vic.- Idziemy Broadwayem?
Kellin uśmiechnął się szeroko i skręcili w odpowiednią ulicę. Ach, Broadway. Gdyby mieli trochę więcej czasu, chętnie wstąpiliby na jakiś spektakl, ale niestety, nie mieli takiej możliwości. Może innym razem. Gdy tak szli przed siebie, trzymając się za ręce, śmiejąc się i od czasu do czasu posyłając sobie całusy, usłyszeli krzyki i głośne śmiechy. Kojarzyli te głosy, a Vic obawiał się najgorszego. O nie.
- Sssskarbie, mam wygodne łóżeczko, wssskoczymy pod kołderkę i będziemy się kochać, kochać aż do rana!
Tak, to był głos Mike'a. Znowu pijany, znowu spalony, jak to Mike. Jutro znów będzie narzekał, że boli go głowa i nie będzie chciał wyleźć z pryczy. Jego słowom wtórowały głośne śmiechy pozostałych chłopaków. Co było w tym dziwnego? Mike wyrwał panienkę, okej, ale dlaczego inni się z niego śmiali? Wszystko wyjaśniło się, gdy Vic i Kellin podeszli nieco bliżej. Okazało się, że Mike nie był w towarzystwie żadnej dziewczyny. Po prostu tak się upił, że zaczął gadać do słupa, a jego przyjaciele nagrywali go telefonem. Vic westchnął głośno, a Kellin próbował stłumić śmiech.
- Kochanie, tak, tak, kochanie - mówił dalej pijany Fuentes.- Gdy mój brat będzie pieprzył się z tym... E, no... Zzzzzzzz... Z Kelly. Nie. Przecież to facet. No z Kellinem, tak! To my też. My też, skarbie, my też.
Vic chrząknął głośno, żeby wszyscy zwrócili na nich uwagę. Justin spojrzał na parę, z szerokim uśmiechem przylepionym do jego twarzy.
- O, znaleźliście się! - zaśmiał się wesoło. - Mike wyrywa panienkę.
- Widzimy... - mruknął Vic.- Macie zamiar wrócić na parking?
- No nie wiem - Justin wzruszył ramionami.- My jesteśmy trzeźwi. Tylko Mike jest cholernie sponiewierany. Spróbuj z nim pogadać, może cię posłucha.
Vic puścił dłoń Kellina i podszedł do swojego brata, którego poklepał po ramieniu. Mike podskoczył i wydał z siebie głośny pisk, po czym uśmiechnął się szeroko na widok brata i przytulił go mocno.
- Tęskniłeeeeeeeeem.
- Tak, Mikey, ja też tęskniłem - Vic westchnął i poklepał go po plecach, po czym wyrwał się z jego objęć.- Zostaw swoją dziewczynę, idziemy do domu.
- Victorze, tu jest mój dom. Mój dom z... Yhmm... No nie wiem, jak ta piękność ma na, e, imię, ale, no. To mój dom. Tak.
Szatyn policzył w myślach do dziesięciu i odwrócił się do grupy.
- To kto go bierze na barana? - zapytał.
Sam by go podniósł, ale, jakby nie patrzeć, to by wyglądało komicznie. Nie miał nawet metra siedemdziesiąt, a Mike mierzył ponad metr osiemdziesiąt, więc niby jak miałby go nieść? Do przodu wyszedł Jesse, który chwycił Mike'a w pasie i przerzucił go sobie przez ramię.
- Porywają mnie! - krzyknął, klepiąc plecy Jessego.- Gwałciciele i oszuści! Skarbie, ja wrócę, obiecuję. Porywają mnie, ale uwierz, odnajdę cię!
- Ona raczej nie ucieknie za daleko, wiesz? - uśmiechnął się Jaime.
- Wiem. Bo mnie kocha. I na mnie poczeka.
- To będzie długi powrót - zaśmiał się cicho Kellin, podchodząc do Vica i chwytając jego dłoń.
- Jeśli w ogóle wrócimy - uśmiechnął się Vic i cała grupa zaczęła iść w stronę terenu festiwalowego. Chyba.
Kellin westchnął głośno i zszedł z Vica, a następnie wyszedł z pryczy i przeciągnął się niczym kot. Spojrzał na Victora, który usiadł na łóżku i z uśmiechem wpatrywał się w swojego chłopaka.
- Mógłbyś chodzić nago cały czas, wiesz? - zaśmiał się Vic. Kellin pokręcił głową z uśmiechem.
- Co byś zrobił z tłumem rozwydrzonych faneczek, co? Pokonałyby cię. Jestem tego pewien.
- Nie wierzysz we mnie, skarbie, nie wierzysz. Wspólny prysznic? - zaproponował.
- Wspólny prysznic.
- Nareszcie! Myśleliśmy, że już w ogóle nie wyjdziecie.
- Odgłosy z autokaru na to wskazywały.
- Mordy. W. Kubeł.
Najważniejsze, że w ogóle się pokazali, prawda? Pod prysznicem pozwolili sobie na krótką, ale jakże przyjemną rundę drugą. Aż dziwne, że Kellin mógł bez problemu chodzić. Cóż, z bieganiem czy szybkim chodzeniem pewnie będzie problem, ale dopóki potrafi ustać na własnych nogach, dopóty jest dobrze. Obaj wyszli z tour busa, trzymając się za ręce. Spojrzeli pytająco na wszystkich chłopaków, którzy wlepili w nich spojrzenia i uśmiechali się głupkowato. Jeszcze się nie przyzwyczaili?
- To gdzie idziemy? - zapytał Kellin, ignorując swoich przyjaciół.
- No więc tak! - oczywiście jako pierwszy odezwał się Mike, pierwszy organizator jakichkolwiek wyjść, imprez i libacji. - Jako że Nowy Jork to bardzo duże miasto...
- Boże ty Sherlocku!
-...uważam, że nie powinniśmy się za bardzo od siebie oddalać. Tak czy siak, pewnie i tak wszyscy się zgubimy, ale kto by się tym przejmował. Najważniejsza będzie dobra zabawa!
- No nie wiem, ja to bym chciał wrócić do domu... - mruknął Kellin.
- I co, znowu będziecie tak głośno, że nawet przez zatyczki do uszu byłoby was słychać. Proszę was. Idziemy na Times Square, kulturalnie, gęsiego, jak w przedszkolu. Halo, halo, puszczamy rączki. - Mike spojrzał na Kellina i Vica, którzy tylko spojrzeli na niego jak na idiotę. Nie zapowiadało się na to, żeby skończył z tymi dogryzkami i jakże inteligentnymi komentarzami, dlatego najlepiej będzie, jeśli go zignorują. Po jakimś czasie mu się znudzi. Prawdopodobnie. - Dobra, trzymajcie się za te rączki, bo jeszcze się zgubicie i tylko problemy będą. Idziemy, idziemy panowie.
Gdy wszyscy ruszyli za Mike'em (który wyglądał, jakby znał każde duże miasto w Stanach, w którym można było dobrze się zabawić), Kellin wraz z Victorem pozostali trochę z tyłu. Mogli wtedy uniknąć komentarzy czy niewygodnych pytań. Doskonale wiedzieli, że ich kumple nie mieli nic przeciwko ich związkowi, ale to była dla nich nowa rzecz, którą najpierw trzeba obgadać, a później zostawić, bo im się znudziła. Tylko po co pchać się w samo centrum tej głupoty? Lepiej zostać z tyłu i nie przyśpieszać.
- Jak obstawiasz, kiedy im się to znudzi? - zapytał Vic, mocniej zaciskając palce na dłoni Kellina.
- Może za tydzień, dwa. Nie wiem - wzruszył ramionami.- Ale wiesz, to nawet urocze.
- Naprawdę?
- Tak. Wydaje mi się, że Mike jest trochę zazdrosny, że musi dzielić się swoim starszym bratem. To urocze. Gdy moja siostra poznała mnie ze swoim narzeczonym, też byłem zazdrosny. A na jej ślubie? Huh, byłem cholernie, cholernie zazdrosny, bo to moja mała siostrzyczka, która znalazła mężczyznę swojego życia i ja już jej nie wystarczałem. Z Mike'em jest chyba tak samo. Zabrałem mu brata. Jestem zły i nikczemny.
Vic zaśmiał się, po czym zatrzymał ich i objął Kellina w pasie. Coś w tym było. Zgrane rodzeństwo troszczyło się o siebie. "Jeśli coś mu zrobisz, zabiję cię". Ciekawe, kiedy Kellin usłyszy coś takiego od młodszego z braci Fuentes. Starszy z nich właśnie zaczął składać pojedyncze buziaki na ustach bruneta, na co ten zareagował śmiechem i jakoś udało mu się przeciągnąć pocałunek.
- Cieszę się, że zabrałeś mu tego brata - wyszeptał Vic prosto w usta młodszego wokalisty.
- Ja też. Chodź, bo zaraz ich zgubimy.
Ledwo dostrzegli postawione do góry włosy Jaime'ego. Żwawym krokiem poszli za grupką, która jeszcze była widoczna, ale powoli niknęła w tłumie. Szlag by trafił ten zaludniony Nowy Jork. W pewnym momencie Kellin syknął cicho i chwycił mocniej dłoń Vica, który zaniepokojony spojrzał na swojego chłopaka.
- Coś się stało? - zapytał z troską w głosie. Kellin skrzywił się lekko i szybko potrząsnął głową.
- Nie, tylko... Nie idźmy tak szybko.
- Coś nie tak? Noga? Ktoś się nadepnął i nagle złamałeś sobie jakąś kość śródstopia? Łydka? Kolano? Udo?
- Dupa, Victor, dupa.
Na początku Vic nie wiedział o co chodzi, ale po chwili wszystko zaczęło do niego docierać i uśmiechnął się lekko. No tak. To było do przewidzenia.
- Przepraszam Kell, to moja wina. - Powiedział, przytulając go do siebie i całując go w czoło. - Za mocno pchałem, co?
- Boże, to takie niewygodne, tak rozmawiać o tym w miejscu publicznym - Kellin zaśmiał się cicho.- Chodźmy za... Kurwa, Victor.
- Hmm?
- Nie ma ich. Zgubiliśmy ich w tłumie, do jasnej cholery.
Vic chwycił ramię Kellina i odciągnął ich na bok. Szukanie swojej ekipy w środku wielkiego tłumu, zawadzając przy tym śpieszącym się ludziom, nie było dobrym pomysłem. Zresztą, i tak by im się to nie udało. To jak szukanie igły w stogu siana.
- Znasz Nowy Jork? - zapytał szatyn.
- Proszę cię... Byłem tu może trzy razy, woziłem dupę autobusem.
- Może najpierw dostańmy się na Times Square? Pewnie tam będą, jak to postanowił Mike vel kierownik wycieczki.
Kellin pokiwał głową, stwierdzając przy tym, że to dobry pomysł, po czym obaj ruszyli w stronę Times Square. A przynajmniej tak im się wydawało. Żaden z nich nie znał miasta na tyle dobrze, że mógłby się po nim spokojnie poruszać. Gdzie oni w ogóle teraz byli? Kellin zaczął szukać wzrokiem jakiejś tabliczki z nazwą ulicy, ale jego metr siedemdziesiąt dwa wcale mu w tym nie pomagało, gdyż był otoczony przez ludzi o wiele od niego wyższych. Vic nawet nie miał po co się wychylać (OBOŻEJAKCHAMSKO XD - przyp. aut.). Po chwili szturchnął Kellina, na co ten spojrzał na niego pytająco.
- Tam są jakieś drzewa. To chyba Central Park.
- Boże, Victor, naprawdę myślisz, że w Nowym Jorku drzewa są tylko w Central Parku?
- Spójrz na tę kupę betonu.
Kellin przewrócił teatralnie oczami. Nie ma to jak świetna orientacja w terenie. Poszli w stronę zieleni, która rzeczywiście okazała się Central Parkiem. Jeden zero dla Vica. Tylko co dalej? Byli w ścisłym centrum, to pewne, więc do Times Square nie mogło być daleko. Czuli się jak dzieci, które zgubiły mamę w centrum handlowym i nie mogły się odnaleźć wśród wysokich półek. Gdy stanęli w miejscu, otoczeni drzewami, dziećmi i biegającymi ludźmi, Vic spojrzał na Kellina jakby pytając, co dalej.
- A gdybyśmy tak... - zaczął Kellin, marszcząc brwi i usilnie się nad czymś zastanawiając.- Tam, gdzie będzie najwięcej ludzi, będzie Times Square, to chyba logiczne, prawda?
- Ale żeś palnął - westchnął Vic.- Tu wszędzie jest pełno ludzi, to Nowy Jork.
- Chodźmy w stronę światełek.
Kellin pociągnął swojego chłopaka w stronę jakiegoś tłumu ludzi. Trochę im to zajęło, gdyż wszyscy się przepychali, szukali swoich znajomych, mieszali się z bezdomnymi albo też się zgubili. W końcu Kellin zauważył tabliczkę z napisem "7th Ave" i uśmiechnął się dumnie. Po chwili ku im oczom ukazały się billboardy, świecące reklamy, oświetlone budynki i jeszcze więcej ludzi.
- Nie wierzyłeś we mnie, a jednak, wyprowadziłem nas! - zaśmiał się Kellin, muskając ustami policzek Vica.
- Tak, zupełnie jak Mojżesz - mruknął z uśmiechem drugi.- Czyli teraz prosto, tak?
- Yhym. Chodź, może ich znajdziemy, a jeśli się nie uda, trzeba będzie zadzwonić.
Ruszyli przed siebie. Tłum się przerzedził, można było swobodnie się przemieszczać. Może jednak nie było z nimi tak źle. Jakoś poradzili sobie w terenie. Odnaleźli drogę w Nowym Jorku, cieszmy się i radujmy. W końcu znaleźli się w najbardziej rozpoznawalnym miejscu Times Square (wysoki wieżowiec, na którym prawie zawsze reklamuje się Coca Cola). I gdzie teraz? Mike wyraźnie powiedział, że idą w stronę Times Square. Problem w tym, że to miejsce było ogromne. Jak mają się znaleźć w takim tłumie?
- Dzwoń do Mike'a - powiedział Kellin, patrząc na Vica.
Odeszli na bok, żeby nie robić korku na chodniku. Vic wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer swojego brata. Minął dłuższy czas, aż ten w końcu odebrał. Vic słyszał po drugiej stronie, że zabawa rozkręciła się na całego. Śmiechy, krzyki, głośna muzyka. To będzie cud, jeśli się dogadają.
- Mike?! Gdzie do cholery jasnej jesteście?! - krzyknął, próbując przebić się przez uliczny gwar.
- Braciszku, dupa wołowa z ciebie, nie poszedłeś z nami!
- Bo się zgubiliśmy, geniuszu.
- Dupa wołowa!
- Gdzie jesteście?
- Bardzo dobre pytanie. Tone, gdzie jesteśmy? Cóż, nawet Tony nie wie, przykro mi, stary.
- Mike, do jasnej cholery! Stoimy na Times Square.
- A co mnie to obchodzi?
- No nie dogadasz się... - mruknął Vic i rozłączył się. Wiedział, że jego brat był już nieźle wstawiony, a na dodatek spalony, więc dalsza rozmowa nie miała większego sensu. Kellin patrzył na szatyna pytającym wzrokiem, chcąc znać szczegóły. - Oprócz tego, że zostałem nazwany dupą wołową, niczego się nie dowiedziałem. Są tak pijani, że nawet nie wiedzą, gdzie są.
Kellin westchnął głośno i zaczął zastanawiać się, co zrobić. Szanse znalezienia przyjaciół były nikłe. Chodzenie po wszystkich lokalach w Nowym Jorku wcale im się nie uśmiechało.
- Olejmy ich - powiedział nagle.- Jak będą czegoś chcieli, to zadzwonią. Chodźmy gdzieś, do jakiejś knajpki, na kolację...
- Czy to zaproszenie na randkę?
- Tak, Victorze, to zaproszenie na randkę - zaśmiał się młodszy mężczyzna.
Ruszyli przed siebie, w poszukiwaniu jakiejś przyjemnej restauracji. Nie musiała być jakaś wykwintna, oczywiście, że nie. Po prost chcieli dobrze zjeść i w spokoju porozmawiać. Przepchali się przez tłum i zauważyli mały, ale przytulny lokal, z kuchnią indyjską. Weszli do środka i znaleźli stolik dla dwóch osób, zaraz przy oknie. Mieli widok na Times Square. Po chwili podszedł do nich kelner, wręczył menu i odszedł do innego stolika. Kellin otworzył kartę i zaczął ją przeglądać. Czuł na sobie wzrok Vica, który nie był chyba zainteresowany wyborem dań.
- Przez ciebie nie mogę się skupić - uśmiechnął się brunet, podnosząc wzrok znad karty na twarz swojego chłopaka. - Wybrałeś już?
- Tak - powiedział.- Papad z krewetkami. No i nie mogę przestać na ciebie patrzeć.
- Jakie to romantyczne - Kellin przewrócił oczami z rozbawieniem.- Ja jeszcze nie wybrałem, więc poczekaj. Potem będziesz mógł sobie na mnie patrzeć. Co więcej, ja tez na ciebie popatrzę.- Mrugnął do niego i wrócił do wybierania dla siebie posiłku.
Po chwili podszedł do nich kelner. Na początek zamówili dwie szklanki wody (żadnego alkoholu, jutro mają kolejny koncert), a następnie, dla Vica, papad z krewetkami, a dla Kellina curry warzywne. Mężczyzna przyjął zamówienie i wrócił do nich po trzech minutach z szklankami wody. Vic podziękował mu uśmiechem i gdy kelner odszedł, przeniósł wzrok na Kellina, który był... Naburmuszony?
- Co masz taką minę? - zapytał go szatyn, patrząc na niego z lekkim uśmiechem.
- Fajny kelner, co? - Kellin uniósł brew. Vic otworzył szerzej oczy i zakrył usta dłonią, próbując stłumić śmiech. Zazdrosny Kellin to śmieszny Kellin. Zachowywał się teraz jak prawdziwa, zazdrosna baba. - Dlaczego się śmiejesz? Nie odrywałeś od niego wzroku, gdy odchodził od stolika.
- Boże, Kellin, ty jesteś zazdrosny? - zapytał ze śmiechem Fuentes.
- Tak, może i jestem.
Vic zaśmiał się jeszcze raz, po czym chwycił dłoń bruneta, która leżała na stoliku i splótł ich palce. Kciukiem gładził jego bladą skórę, dając mu do zrozumienia, że nie ma o co być zazdrosny, że tylko on się dla niego liczył. Tak w istocie było. Kto by pomyślał, że wpadka ze zdjęciami wyjdzie im na dobre.
- Kells, hej, spójrz na mnie. Posłuchaj - zaczął, zaciskając uścisk na jego dłoni.- Po pierwsze, wcale na niego nie patrzyłem w TEN sposób...
- Ale...
- Cicho. Nie patrzyłem na niego. Po drugie, kocham cię i doskonale to wiesz. Jesteś dla mnie idealny, mimo że czasem zachowujesz się jak rozwydrzona nastolatka, masz swoje humory, czasami nienawidzisz świata i jesteś cholernie chamski... - Kellin przerwał mu wymuszonym chrząknięciem.- Ale kocham cię takiego, jakim jesteś i nie potrzebuję w naszym związku żadnych osób trzecich, bo ty mi wystarczysz. Bo jesteś dla mnie wszystkim, rozumiesz? Kocham cię.
Kelin uśmiechnął się i poczuł, że jego policzki płoną i oblewają się szkarłatem. Nachylił się nieco nad stołem, aby móc zbliżyć się do Vica i pocałował go w usta, długo, czule, idealnie. Po chwili oderwał się od niego, bo nie był pewny, czy inne osoby w restauracji miały ochotę oglądać całującą się parę gejów i znów uśmiechnął się do szatyna.
- Czy to czas, żebym ja też wymienił twoje wady, ale i tak powiedział, że cię kocham? - zapytał, chichocząc.
- Jak chcesz. Mamy sporo czasu, wystarczy na moje wady.
- No więc... Mimo że czasem zachowujesz się, jakbyś był cały czas podniecony, to cię kocham. Nadal się dziwię, że mój tyłek jest w dobrym stanie... - zaśmiał się, a Vic mu zawtórował.- Wkurza mnie, że czasem gadasz po hiszpańsku, żebym specjalnie nie zrozumiał, ale myślę, że to uroczę, więc i tak cię kocham. Irytuje mnie to, jak rozwalasz mi fryzurę, jak mówisz, że zachowuję się jak dziewczyna. Albo wiesz, czego nie lubię? Gdy mi mówisz, że chętnie byś mnie przeleciał.
- Serio? - zdziwił się Vic, unosząc brew w górę.
- Tak - Kellin pokiwał głową. - Czuję się wtedy jak... Jakbym był jakąś panienką lekkich obyczajów.
- Przepraszam...
- To nic. I tak cię kocham. Cholernie mocno, wiesz?
Obaj uśmiechnęli się w tym samym momencie i nachylili nad stołem, aby móc się pocałować. Szybko musnęli swoje usta, po czym wyprostowali się na swoich miejscach. Ich palce nadal były splecione i ręce leżały na stole. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, gdy podszedł do nich kelner i podał im ich zamówienie. Rzucił okiem na ich ręce, uniósł brew w górę i odszedł od stolika. Obaj udali, że wcale tego nie zauważyli i zaczęli jeść. Nie obyło się bez dzielenia się jedzeniem, całusów i dyskretnego muskania nogą łydki drugiego mężczyzny. Gdy skończyli, Vic przywołał kelnera i wyciągnął portfel.
- Nie, ja zapłacę... - odezwał się Kellin, ale Vic uciszył go ruchem dłoni.
- Kiedy indziej - powiedział tylko.
Zerknął na rachunek, który dał mu kelner, po czym dał mu odliczoną kwotę (za te niemiłe spojrzenia napiwku nie ma). Chwycił Kellina za rękę i obaj wyszli z lokalu. Vic wyciągnął telefon z kieszeni i spojrzał na godzinę na wyświetlaczu. Było późno, chyba czas wrócić do autokarów. Jutro grają kolejny koncert, a jeszcze muszą dojechać na miejsce. Zerknął na Kellina.
- Wracamy? - zapytał go młodszy mężczyzna.
- Chyba tak, nawet jeśli nie znam drogi - pokiwał głową Vic.- Idziemy Broadwayem?
Kellin uśmiechnął się szeroko i skręcili w odpowiednią ulicę. Ach, Broadway. Gdyby mieli trochę więcej czasu, chętnie wstąpiliby na jakiś spektakl, ale niestety, nie mieli takiej możliwości. Może innym razem. Gdy tak szli przed siebie, trzymając się za ręce, śmiejąc się i od czasu do czasu posyłając sobie całusy, usłyszeli krzyki i głośne śmiechy. Kojarzyli te głosy, a Vic obawiał się najgorszego. O nie.
- Sssskarbie, mam wygodne łóżeczko, wssskoczymy pod kołderkę i będziemy się kochać, kochać aż do rana!
Tak, to był głos Mike'a. Znowu pijany, znowu spalony, jak to Mike. Jutro znów będzie narzekał, że boli go głowa i nie będzie chciał wyleźć z pryczy. Jego słowom wtórowały głośne śmiechy pozostałych chłopaków. Co było w tym dziwnego? Mike wyrwał panienkę, okej, ale dlaczego inni się z niego śmiali? Wszystko wyjaśniło się, gdy Vic i Kellin podeszli nieco bliżej. Okazało się, że Mike nie był w towarzystwie żadnej dziewczyny. Po prostu tak się upił, że zaczął gadać do słupa, a jego przyjaciele nagrywali go telefonem. Vic westchnął głośno, a Kellin próbował stłumić śmiech.
- Kochanie, tak, tak, kochanie - mówił dalej pijany Fuentes.- Gdy mój brat będzie pieprzył się z tym... E, no... Zzzzzzzz... Z Kelly. Nie. Przecież to facet. No z Kellinem, tak! To my też. My też, skarbie, my też.
Vic chrząknął głośno, żeby wszyscy zwrócili na nich uwagę. Justin spojrzał na parę, z szerokim uśmiechem przylepionym do jego twarzy.
- O, znaleźliście się! - zaśmiał się wesoło. - Mike wyrywa panienkę.
- Widzimy... - mruknął Vic.- Macie zamiar wrócić na parking?
- No nie wiem - Justin wzruszył ramionami.- My jesteśmy trzeźwi. Tylko Mike jest cholernie sponiewierany. Spróbuj z nim pogadać, może cię posłucha.
Vic puścił dłoń Kellina i podszedł do swojego brata, którego poklepał po ramieniu. Mike podskoczył i wydał z siebie głośny pisk, po czym uśmiechnął się szeroko na widok brata i przytulił go mocno.
- Tęskniłeeeeeeeeem.
- Tak, Mikey, ja też tęskniłem - Vic westchnął i poklepał go po plecach, po czym wyrwał się z jego objęć.- Zostaw swoją dziewczynę, idziemy do domu.
- Victorze, tu jest mój dom. Mój dom z... Yhmm... No nie wiem, jak ta piękność ma na, e, imię, ale, no. To mój dom. Tak.
Szatyn policzył w myślach do dziesięciu i odwrócił się do grupy.
- To kto go bierze na barana? - zapytał.
Sam by go podniósł, ale, jakby nie patrzeć, to by wyglądało komicznie. Nie miał nawet metra siedemdziesiąt, a Mike mierzył ponad metr osiemdziesiąt, więc niby jak miałby go nieść? Do przodu wyszedł Jesse, który chwycił Mike'a w pasie i przerzucił go sobie przez ramię.
- Porywają mnie! - krzyknął, klepiąc plecy Jessego.- Gwałciciele i oszuści! Skarbie, ja wrócę, obiecuję. Porywają mnie, ale uwierz, odnajdę cię!
- Ona raczej nie ucieknie za daleko, wiesz? - uśmiechnął się Jaime.
- Wiem. Bo mnie kocha. I na mnie poczeka.
- To będzie długi powrót - zaśmiał się cicho Kellin, podchodząc do Vica i chwytając jego dłoń.
- Jeśli w ogóle wrócimy - uśmiechnął się Vic i cała grupa zaczęła iść w stronę terenu festiwalowego. Chyba.
PIJANY MIKE NAJLEPSZY XD
OdpowiedzUsuńRzygam tęczą XD. Nie jestem przyzwyczajona do takiego Kellica ale podoba mi się :D. a Mike jest bardzo udany, on chyba ma jakiś pociąg seksualny do słupów, bo wydaje mi się, że w którymś rozdziale też coś ze słupem było, ale mogę się mylić. starość i już pamięć nie ta XD. Musisz dodać nowy rozdział, choćby bez polskich znaków, musisz ;__; kocham Cię!
OdpowiedzUsuń@FuckingSiren
Omg hahha. xd Dziękuję Dżogurcie ^^. MOJE FEELSY XDDDD
OdpowiedzUsuń<3 hahaha Mike i jego dziewczyna XD. Kocham Cię normalnie no XD i ogulnie udany rozdzial x3
OdpowiedzUsuńKc pisz czesciej :)
OdpowiedzUsuńEhehehe Mike >>>
OdpowiedzUsuńrozdział meegaa<3
hahahahhaha
OdpowiedzUsuńgenialny rozdział xDDDDDDDd
tak lałam z pijanego Mike'a że omfg xDDddd
cudneeee <33 (całokształt) xD
Olson.