środa, 30 października 2013

Epilog 1

Krótko, bo to tylko epilog, ale macie.
Rozdział 20 nr 2 w przyszłym tygodniu, bo jutro wyjeżdżam i wracam w weekend.
DEDYKACJA DLA MISI, KTÓRA STWORZYŁA SYNKA MIKE'A I WYBRAŁA DLA NIEGO ZAJEBISTE IMIĘ <3 KC.
_______________________________
17 lat później
Obudziłem się rano i przetarłem zmęczone oczy. Nie mogłem chodzić tak późno spać, małe ilości snu bardzo źle działały na mój czterdziestosześcioletni organizm. Przynajmniej nie było ciemno, kiedy się budziłem. 
Lubiłem wiosnę w Michigan. Nie była gorąca jak ta meksykańska, dało się oddychać, jeśli nie kwalifikowało się do gruby alergików. Lubiłem wiosnę, ale jednocześnie było mi trudno, gdy widziałem wszystkie zakochane pary wychodzące z domu, uśmiechające się do siebie, skradające sobie wzajemnie całusy. Najtrudniej było mi jednak dwudziestego czwartego kwietnia i gdy uświadomiłem sobie, że w końcu nadszedł ten dzień, przetarłem zmęczoną twarz dłonią i  westchnąłem ciężko. W dodatku w odwiedziny przylatywał do mnie Mike ze swoją rodziną. Mój dom zawsze jest dla nich otwarty, ale, szczerze mówiąc, dzisiejszy dzień wolałbym spędzić sam, na cmentarzy. Nie mogłem jednak powiedzieć im, żeby nie przyjeżdżali, bo bardzo rzadko ich widywałem. Dlatego też wygramoliłem się z łózka i poszedłem do łazienki, gdzie szybko się oporządziłem, po czym udałem się do kuchni.
Mieszkałem na obrzeżach Detroit, w spokojnej okolicy. Mój dom nie był duży - parterowy, dwie sypialnie, kuchnia, salon, dwie łazienki, garaż i ogródek. Nie potrzebowałem niczego więcej, skoro i tak mieszkałem sam. 
W kuchni zrobiłem sobie kawę, którą zacząłem pić w salonie, patrząc prosto na jedno zdjęć na ścianie. Zawsze tak robiłem, gdy były jego urodziny. Po prostu na niego patrzyłem. Dzisiaj nie mogłem tego przeciągać, bo Mike, Carmen i Nacho mogli pojawić się tu lada moment, a ja nie byłem na to do końca gotowy. 
Salon wyglądał jak wyglądał. Po mojej wczorajszej pracy w tym miejscu, spod sterty papierów ledwo było widać blat stolika do kawy. Pracowałem w szpitalu psychiatrycznym w Detroit i nie ukrywam, że na początku było to trudne. Z czasem zacząłem się przyzwyczajać, bo musiałem pomóc tym ludziom. Skończyłem jeszcze jeden kierunek studiów, psychologię, która współgrała z socjologią i prowadziłem terapie z różnymi pacjentami. Lubiłem swoją pracę i mimo że podczas niej przelałem wiele łez, nie żałuję, że ją podjąłem.
Gdy zebrałem wszystkie dokumenty i zaniosłem je do swojej sypialni, usłyszałem dzwonek do drzwi. Poszedłem je otworzyć i uśmiechnąłem się, gdy zobaczyłem bliskie memu sercu osoby. Mike w końcu wydoroślał, nie zachowywał się jak wieczny nastolatek. Wydaje mi się, że to ojcostwo go zmieniło, oczywiście na lepsze. Carmen jak zwykle wyglądała pięknie, promieniała. Ich syn, Nacho, miał już szesnaście lat, ba, w przyszłym miesiącu kończył siedemnaście. Był młodszą kopią swojego ojca, nie tylko pod względem wyglądu, ale również charakteru.
- Cześć braciszku - uśmiechnął się do mnie Mike, którego przytuliłem na przywitanie. Do Carmen również się przytuliłem, a nawet pocałowaliśmy się w policzki.- Hej młody - spojrzałem na Nacho, który uniósł dłoń i przybiliśmy sobie piątkę.- Wchodźcie do środka, dalej.
Otworzyłem szerzej drzwi, aby mogli wejść, po czym chciałem zaprowadzić ich do salonu, lecz Mike chwycił moje ramię i zatrzymał mnie na korytarzu. Carmen i Nacho poszli dalej, a ja spojrzałem na brata pytająco.
- Przepraszam, że przyjechaliśmy akurat dzisiaj - powiedział, a ja od razu zrozumiałem, o co mu chodzi.
- W porządku, przecież nic się nie stało. Dzień jak co dzień...
- Nie, Vic, naprawdę. Nie mów tak. Wiem, że inaczej spędzasz ten dzień, więc przepraszam.
- Trochę rozrywki mi się przyda. Nie mogę cały czas siedzieć w miejscu, więc nie masz za co przepraszać. Chodź.
Mike uśmiechnął się lekko i obaj poszliśmy do salonu. Carmen siedziała na kanapie, a Nacho patrzył na zdjęcia na ścianie. Pytania za trzy, dwa, jeden...
- Nadal nie powiedzieliście mi, kto to jest - oznajmił, wskazując na moje zdjęcie z Kellinem.
- Bo nie musisz wiedzieć - odparł Mike, siadając obok swojej żony.
- Ale chcę, zawsze mówicie, że to nie moja sprawa, że jestem za młody i nie zrozumiem, a ja mam już siedemnaście lat i chcę wiedzieć.
Mike i Carmen spojrzeli na mnie pytająco, a ja podrapałem się w tył głowy i zamrugałem kilka razy oczami.
- Chcesz wiedzieć, kto to jest i jaka kryje się za tym wszystkim historia, tak? - zapytałem chłopaka, który pokiwał głową. Był ciekawy świata i bardzo energiczny, zupełnie jak jego ojciec w młodości.- No to chodź. Zabiorę cię gdzieś.
Mike i Carmen doskonale wiedzieli, gdzie chciałem zabrać chłopaka, więc zostali w domu i powiedzieli, że poczekają, aż wrócimy. Wyszliśmy z domu do garażu, gdzie wsiedliśmy do samochodu. Odpaliłem silnik i wyjechałem na ulicę.
- Gdzie jedziemy? - zapytał Nacho.
- Zobaczysz. Cierpliwości.
Nacho często zadawał pytania dotyczące Kellina, którego znał tylko ze zdjęć. Nie wiedział, dlaczego go nie było i kim w ogóle był, dlaczego żyłem sam i dlaczego tutaj, a nie w Meksyku. Razem z jego rodzicami stwierdziliśmy, że był za młody, żeby z nim o tym rozmawiać, więc bardzo długo to odwlekaliśmy. Miałem wrażenie, że czas, aby wszystko mu powiedzieć, właśnie nadszedł. Miał prawie siedemnaście lat, poznał się już trochę na życiu i powinien wszystko zrozumieć.
- Czy to daleko?
- Nie. Zaraz będziemy.
Po kilku minutach podjechałem pod cmentarz, gdzie znalazłem wolne miejsce i zaparkowałem samochód. Wyszliśmy na zewnątrz, a Nacho spojrzał na bramę, marszcząc przy tym brwi.
- Czegoś nie rozumiem - powiedział, gdy zaczęliśmy iść w stronę wejścia.
- Czego?
- Dlaczego tu jesteśmy? Cmentarze są przerażające, nie widzę w nich nic fajnego.
- Chciałeś się dowiedzieć kim jest chłopak ze zdjęć, więc się dowiesz. Skręcamy tutaj.
Weszliśmy w jedną z alejek, doszliśmy do końca, aż w końcu się zatrzymaliśmy. Spojrzałem na grób i westchnąłem ciężko. O jego śmierci minęło ponad siedemnaście lat i przez ten czas tylko ja przychodziłem na cmentarz. Na początku widywałem tu jego matkę, ale później i ona przestała się tu pojawiać. Ja natomiast przychodziłem tutaj codziennie, jeśli miałem taką możliwość. Nie mogłem zostawić go samego. 
Usiadłem na trawie przed nagrobkiem i skinięciem dłoni dałem znać mojemu bratankowi, żeby zrobił to samo.
- Kellin... Quinn... Bostwick - przeczytał, marszcząc brwi. Następnie spojrzał na mnie.- To on?
Skinąłem głową, nie odrywając wzroku od nagrobka.
- Kim był? - zapytał.- Żył... Cholera, przecież on żył tylko dwadzieścia jedn lat, dlaczego tak krótko? Co się z nim stało?
- Widzisz, młody - zacząłem, poprawiając się na trawie.- Wszystko zaczęło się w Meksyku, dwadzieścia dwa lata temu. Pracowałem w hotelu, podobnie jak twój ojciec, w Cancun. Twój dziadek był tam dyrektorem, ale to wiesz. I wtedy, w lipcu, przyleciała tam pewna amerykańska rodzina z Detroit, bardzo bogata, zajęło apartament na najwyższym piętrze.
- Czyli hajs im się zgadzał - stwierdził Nacho, a ja zmarszczyłem brwi i powoli skinąłem głową.
- Taaaak... Niech więc tak będzie. Tak czy siak, był tam siedemnastoletni chłopak, Kellin. Na lotnisku zgubili jego walizki i wysłali mnie, żebym mu je zaniósł. Potem spotkaliśmy się ponownie, oprowadziłem go po hotelu, żeby się nie gubił. Powiedział mi, że ma dziewiętnaście lat, żebym nie myślał, że jest jakimś małolatem. Nie uważałem tak, nawet jeśli był siedem lat młodszy ode mnie. Był gejem - przystanąłem na chwilę, zerkając kątem oka na chłopaka. 
Nacho nie wiedział, że byłem homoseksualny, bo nigdy nie wchodził do mojej sypialni. W salonie wisiały zdjęcia, z których można było wywnioskować, że ja i Kellin byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, nic specjalnego. Dopiero w sypialni znajdowały się inne zdjęcia, na których całowaliśmy się i wszystko w tym stylu. Jego rodzice również mu nie mówili, bo nie było takiej potrzeby.
- Dlaczego wujek przerwał?
- Okej, jedziemy dalej. Był gejem i jego ojciec tego nie akceptował. I wtedy pojawiłem się ja i zostałem na stałe. Kellin znalazł we mnie oparcie, mógł na mnie liczyć i doskonale o tym wiedział. Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, co działo się w tym apartamencie, co on musiał znosić. Zamieszkał w moim pokoju po tym, jak jego ojciec cholernie go pobił. My... My zbliżyliśmy się do siebie, można powiedzieć, że zaczęliśmy być... W związku.
- Wujek jest gejem? - Nacho uniósł brwi.
- Tak - powiedziałem.
- W porządku - wzruszył ramionami, a mi spadł kamień z serca.- Niech wujek mówi dalej.
- Później straciłem pracę, bo pobiłem jego ojca, złamałem mu nos - uśmiechnąłem się lekko.- Więc wynieśliśmy się z hotelu do domu, gdzie do dziś mieszkają twoi dziadkowie. Tam oficjalnie zostaliśmy parą.. A później się pokłóciliśmy, o głupią rzecz, ale nieważne jaką. Nazajutrz wylatywał do Stanów. Poleciał, a ja nie zdążyłem.
- Więc jak się wujek dowiedział, że Kellin umarł?
- To jeszcze nie koniec, młody, spokojnie. Nie widziałem go cztery lata. Potem zacząłem pracować w Nowym Jorku, przeprowadzałem badania społeczne. Miałem zlecenie do wykonania, musiałem pojechać do szpitala psychiatrycznego. Tam go znalazłem.
Nacho otworzył szeroko usta i odwrócił się w moją stronę. Jako że był ciekawską osobą, wiedziałem, że ta historia go zainteresuje.
- W sensie... Był chory? Czy tam pracował? Coś mi mówi, że był chory.
- I dobrze. Tak, był chory. Popadł w depresję, anoreksję, trzy razy chciał popełnić samobójstwo. A wiesz dlaczego? Bo nie potrafili go zaakceptować, a mnie przy nim nie było. Gdy skończył osiemnaście lat, ojciec wyrzucił go z domu, a on nie miał się gdzie podziać. Było z nim źle, naprawdę źle, dlatego robiłem wszystko co w mojej mocy, aby mu pomóc. I udawało mi się, bo było mu lepiej, zdrowiał, przybierał na wadze. A potem sprawy się pokomplikowały, bo skrócili mi wizę i musiałem wrócić do Meksyku. Tam dowiedziałem się, że Kellin wyszedł ze szpitala, ale jako że nie był w stanie sam funkcjonować w społeczeństwie, zabrali go jego rodzice, którzy źle na niego wpływali. Myślałem, że jego ojciec przeszedł jakąś przemianę, cokolwiek, ale było gorzej. Znów zaczął znęcać się nad Kellinem, który tym razem nie wytrzymał psychicznie i... - nie potrafiłem dokończyć zdania, bo zacząłem drżeć, a po moich policzkach zaczęły spływać łzy.
- Popełnił samobójstwo - wyszeptał Nacho, kładąc dłoń na moim ramieniu.- Cholera, tak mi przykro...
- Ostatni raz słyszałem go przez telefon, gdy do mnie zadzwonił, mimo że nie mógł, bo jego ojciec zabronił mu się ze mną kontaktować - szepnąłem.- Powiedział, że mnie kocha, a potem przyszedł jego ojciec i nie wiem, co działo się dalej, ale słyszałem krzyk. Dostałem list mówiący o jego śmierci, pogrzeb i... Teraz jestem tutaj.
- Wujek nadal go kocha, prawda?
- Oczywiście, że tak. Nigdy nie przestałem. Przychodzę na ten cmentarz codziennie, nie potrafię tak po prostu o nim zapomnieć. Nie potrafię związać się z nikim innym, więc jestem sam. Nie mogę zostawić jego grobu, bo nikt by do niego nie przychodził, nawet jego rodzina. Nie może zostać sam. Gdybym wyjechał, tęskniłbym. Za dużo było tych wyjazdów, wiesz, młody, za dużo rozłąki i tęsknoty.
Nacho pokiwał głową i po jego wyrazie twarzy wnioskowałem, że wszystko zaczęło mu pasować w tej całej układance. Wiedział, dlaczego mieszkałem tutaj, a nie w Cancun z nimi. Wiedział, dlaczego byłem sam. Wiedział, dlaczego pracowałem w szpitalu psychiatrycznym. Wszystko już wiedział, a ja cieszyłem się, że mogłem mu o tym powiedzieć. To mądry chłopak, wszystko zrozumiał i nie zadawał głupich pytań.
- To smutne, ale wie wujek...  Skoro męczył się tutaj, to tam na pewno jest mu lepiej i założę się, że na pewno za wujkiem tęskni i wujka kocha.
Uśmiechnąłem się przez łzy, które otarłem z oczu i pokiwałem głową.
- Tak, młody, tak - wyszeptałem-. Oddał mi swoje serce, ja oddałem mu swoje. I nadal je przy sobie mamy. Ja mam jego, a on moje.

poniedziałek, 28 października 2013

XX - 1

Rozdział 20 nr 1.
Weźcie sobie chusteczki, czy coś.
No i komentarze, pamiętajcie o komentarzach.
Kocham Was.
______________________________
Wiza. Wiza, wiza, wiza. Potwierdzenie przyszło pocztą dwudziestego szóstego grudnia! Starałem się, chodziłem po urzędach, błagałem, aż w końcu się udało. Nic nie potrafiło opisać mojego szczęścia w momencie, gdy zobaczyłem pozytywną odpowiedź uwzględnioną w tym liście. Teraz pozostało mi tylko kupienie biletu do Detroit, znalezienie Kellina i zabranie go stamtąd. Było mi strasznie ciężko, gdy miałem tą świadomość, że chłopak cierpi. Musiał męczyć się w swoim starym domu, w którym powracały do niego najgorsze wspomnienia. Próbowałem skontaktować się z Addie, która szybko ucinała temat ojca Kellina, gdy chciałem go podjąć. Miałem wrażenie, że się zmieniła, na gorsze. Tylko dlaczego? Może ten idiota wyprał jej mózg i narzucił swoje rozumowanie? A myślałem, że to rezolutna dziewczyna. 
Siedziałem na kanapie w salonie, z laptopem na kolanach i kupowałem bilet do Stanów. Musiałem znaleźć się tam jak najszybciej, żeby ukrócić cierpienie Kellina. Minęły święta, które spędziłem w rodzinnej, ciepłej atmosferze. Kellin na pewno nie czuł tego samego. Ile bym dał, żeby siedział z nami przy wigilijnym stole... Następnym razem usiądzie.
Gdy zamówiłem bilet i za niego zapłaciłem, obok mnie usiadł Mike, który wręczył mi kopertę.
- Co to? - zapytałem, biorąc od niego list i patrząc na pismo, którego nie rozpoznałem.
- Nie mam pojęcia. Otwórz.
Rozerwałem kopertę i chwyciłem kartkę. Na początku zmarszczyłem brwi, a z każdą linijką tekstu bladłem i stawałem się coraz słabszy, głównie psychicznie. Moja psychika powoli nie wytrzymała. Pod koniec listu do oczu napłynęły mi łzy, których nawet nie próbowałem hamować. Jeszcze nigdy wcześniej się tak nie rozbeczałem. Moje oczy zaczęły mnie piec, a ja nie potrafiłem się uspokoić i dławiłem się łzami. Upuściłem kartkę, którą w porę złapał Mike, zdezorientowany całą ta sytuacją. Sam zaczął czytać i powoli już wszystko rozumiał.
- Co do... - mruknął i rozchylił lekko usta.- On... N-nie żyje?
Na te słowa rozpłakałem się jeszcze bardziej. Wszystko się posypało. To był koniec. To, o co tak zawzięcie walczyłem, zniknęło. Nie widziałem sensu w dalszym normalnym życiu. Nie, to nie będzie życie, bo nic mnie przy nim nie trzyma. To będzie po prostu martwa egzystencja, bez określonego celu do zdobycia. Straciłem motywacje i sens życia, skoro zabrano mi cały mój świat.
- Boże, Vic, braciszku...- wyszeptał i mocno mnie do siebie przytulił. Zacisnąłem palce na jego koszulce i nie potrafiłem się uspokoić. Mike dał mi się wybeczeć, aż w końcu się od niego odsunąłem i ponownie chwyciłem list.
Vic,
źle się czuję, że to ja muszę Cię o tym informować, ale gdyby nie ja, w ogóle byś się o tym nie dowiedział. Ja sama musiałam wymusić od jego rodziców tę informację, było trudno, ale mi się udało. 
Kellin nie żyje. Popełnił samobójstwo w wigilię, nie wiem w jaki sposób, nie chcieli mi powiedzieć. Tak mi przykro, Vic, tak bardzo mi przykro, bo wiem, jak bardzo to przeżyjesz. Wiem, że to w części moja wina, bo nie powinnam tak zaufać tym ludziom...
Pogrzeb odbędzie się 28 grudnia o godzinie dwunastej na cmentarzu Woodmere w Detroit.
Przyleć. Proszę Cię.
Addie
Nie powinienem był jeszcze raz tego czytać, bo nie potrafiłem nad sobą zapanować. On nie żuł. Mój Kellin, mój skarb, mój sens życia... On umarł.
Zakatował go? A może Kellin zakatował samego siebie? Przecież było mu lepiej. Nie chciał kończyć swojego życia, mówił mi to. Więc dlaczego miałby się zabić? Nie byłem w stanie przeanalizować tego wszystkiego, to było dla mnie za trudne i nie mogłem się do tego zmuszać.
- Vic... - odezwał się cicho Mike, kładąc dłoń na moim ramieniu.
- Nie, nie, nie tak miało być - wydukałem, po czym gwałtownie wstałem z kanapy i wybiegłem z domu na plażę.
Zimy w Cancun był przyjemne. Lekki wiatr owiewał moją zapłakaną twarz, a ja usiadłem na piasku i ukryłem twarz w dłoniach. Przez moją głowę przelatywało tyle myśli, a ja nie potrafiłem ich uporządkować i odpowiedzieć na wszystkie pytania. Wyjaśnienie uzyskam w Detroit. Przynajmniej miałem taką nadzieję.

- Jesteś gotowy? - zapytał Mike, którego zabrałem ze sobą do Stanów. 
Nie miał problemów ze zdobyciem wizy, bo był to tylko jednorazowy wyjazd, na maksymalnie dwa dni. Byłem mu wdzięczny, że zgodził się mnie wspierać w tak trudnych dla mnie momentach. Potrzebowałem kogoś bliskiego, kto pokaże, że zawsze przy mnie będzie, obojętnie co się stanie. Kochałem Mike'a i byłem wdzięczny za takiego brata.
Zima w Michigan znacznie różniła się od tej w Meksyku. Nie byłem przyzwyczajony do takich temperatur, więc lekko drżałem, ale może to aura cmentarza tak na mnie działała? Bałem się tego, co stanie się za bramą, czy wytrzymam to psychicznie. 
Staliśmy przed wejściem, gdzie mieliśmy się spotkać. Byliśmy  tu pierwsi, do czasu, aż usłyszałem znajomy głos.
- Hej - odwróciłem się i zobaczyłem Jaimego, co nieco mnie zdziwiło. Uścisnęliśmy się pokrzepiająco, a gdy odsunęliśmy się od siebie, Jaime spojrzał na Mike'a i uniósł brwi w górę. - Hej stary - uśmiechnął się do niego lekko i również go przytulił.
- Co tu robisz? - zapytałem cicho. Od dnia, którego dowiedziałem się o śmierci Kellina, odzywałem się tylko szeptem, bo nie byłem w stanie podnieść głosu. Byłem za słaby, żeby udawać silnego.
- Przyleciałem z Addie, chciałem... Po prostu tu być - westchnął. 
Po chwili obok nas pojawiła się Addie, na którą spojrzałem chłodno.
- Bardzo mi przykro...- zaczęła, a ja odwróciłem wzrok.- Na pewno bardzo przeżyłeś jego śmierć...
- Gratuluję spostrzegawczości - burknął Mike i położył dłoń na moim ramieniu. 
Po jakimś czasie usłyszałem dźwięk pracującego silnika i obok nas stanął długi, czarny bus. Wyszli z niego nieznajomi mi mężczyźni oraz kilka innych osób, z których kilka już znałem. Zacisnąłem dłonie w pięści, gdy patrzyłem na ojca Kellina. Nasze spojrzenia w końcu się spotkały. Co widziałem w jego oczach? Trudno powiedzieć. To było coś dziwnego. Żal, ale też ulga... Natomiast jego żona była cała zapłakana, a z torebki co chwilę wyciągała czyste chusteczki. Zrobiło mi się jej żal, bo była jedyną osobą, która w jakiś sposób rozumiała Kellina, ale nie potrafiła mu pomóc. Była tam też siostra chłopaka, Kailey oraz kilka innych osób - może jakaś rodzina i znajomi ze szkoły. Nie znałem ich. Pojawił się też pastor. Czterej mężczyźni otworzyli bagażnik, z którego wysunęli trumnę wykonaną z ciemnego drewna. Na sam widok moje oczy zrobiły się mokre, a po moich zmarzniętych policzkach spłynęły ciepłe łzy. Mike mocniej chwycił moje ramię, aby dać mi znać, że przy mnie jest. I tak wiele już dla mnie zrobił. Mężczyźni położyli trumnę na swoich ramionach i zaczęli iść w stronę bramy cmentarza. Tak rozpoczął się kondukt żałobny.
Szedłem nieco na uboczu, bo nie chciałem rzucać się w oczy i musiałem przemyśleć kilka spraw. Analizowałem zachowanie ojca Kellina. Był spokojny, nie sprawiał wrażenia zasmuconego. Oczywiście, że mało obchodziła go śmierć jego jedynego syna, którego nienawidził. Zapewne zabrał go ze szpitala tylko po to, aby go dobić i nie musieć się nim więcej przejmować. Czego miałem się spodziewać?
W końcu stanęliśmy w odpowiednim miejscu i ceremonia rozpoczęła się. Gdy pastor zrobił to co musiał, trumnę powoli zaczęto obniżać i znikała w głębokim dole. Otarłem łzy z oczu, ale to nie pomogło, bo pojawiały się kolejne. Dopiero ten widok uświadomił mi, że już go nigdy nie zobaczę. Zostałem sam, bez miłości, mimo że będę go kochał do końca moich dni. Nie potrafiłem tak nagle przestać. To było niemożliwe. On na mnie czekał, a ja prędzej czy później się z nim spotkam, w o wiele lepszym miejscu. 
Zakopano dół i postawiono na nim nagrobek, przed którym stanął ojciec i głośno chrząknął.
- To ciężka chwila dla każdego rodzica. Pogrzeb własnego dziecka - zaczął, a ja zacisnąłem usta w wąską linię.- Bardzo przeżyliśmy śmierć naszego syna. Gdy znaleźliśmy go martwego w łazience, trafiło nas coś dziwnego. Pustka, która...
- Gówno prawda - wtrąciłem się ostro.
Wszystkie spojrzenia skierowane zostały na mnie. Nie krępowałem się. Zebrałem w sobie wszystkie siły i wyszedłem na środek, stając obok mężczyzny.
- Słucham? - powiedział z niedowierzaniem.
- Wszystko co mówisz, jest kłamstwem - warknąłem.- Nigdy nie było ci go żal. Nigdy nie okazałeś mu wsparcia, którego potrzebował. Byłeś jego katem, bał się ciebie, a ty patrzyłeś na to wszystko z głupim uśmieszkiem. Sam go niszczyłeś i ostatecznie zniszczyłeś. Nie powinno cię tu być - przeniosłem wzrok na ludzi, którzy nie ukrywali swojego zdziwienia. Spojrzałem na matkę Kellina, która ocierała oczy chusteczką.- Pani, pani Bostwick, może być z siebie dumna i wstydzić się zarazem. Akceptowała go pani, ale nic nie zrobiła, żeby ukrócić jego cierpienie. Jeden telefon na policję zmieniłby wszystko, a teraz skutki są tragiczne. I wy wszyscy - objąłem wzrokiem wszystkich zgromadzonych - też nie powinniście tu być... Fałszywość i hipokryzja nie są dobrymi cechami. Kellin nigdy nie miał przyjaciela, mówił mi o tym. Więc czemu tu jesteście? W jego głosie słyszałem ból. Nie powinno go być. Nie jesteście godni, żeby być na jego pogrzebie.
- A ty niby kim jesteś, że możesz tak mówić o nim i o nas? - odezwał się jakiś chłopak.
- Jestem jego przyjacielem. Jestem osobą, która słuchała go od początku do końca. Jestem kimś kto bezinteresownie mu pomagał. Jestem jego miłością. Jestem jego chłopakiem. Jestem jego...- załamał mi się głos, ale się przemogłem.- Jestem jego promyczkiem, który wygasa. Byłem. Teraz już nie jestem.
- Kellin był gejem?
- Tak - skinąłem głową.- Wydaje mi się, że powinniście już iść.
Było bardzo niezręcznie. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Ja natomiast zostałem przy grobie. Ukucnąłem przy nim, bo nie chciałem siadać na śniegu i po prostu patrzyłem na wygrawerowane w kamieniu litery.
Kellin Quinn Bostwick
24 kwietnia 1996 - 24 grudnia 2017
Nie płakałem. On by tego nie chciał. Nie lubił, gdy okazywałem swoje słabości, bo wtedy on czuł się jeszcze słabszy.
- Mogłeś na mnie poczekać - wyszeptałem.- Kilka dni i bym cie stamtąd zabrał, bo zdobyłem wizę. Było tak dobrze, mały, wszystko zaczęło się układać, a ty... Tak nagle... Mówiłeś, że nie chciałeś tego robić. Do trzech razy sztuka, maluszku, jeśli za trzecim razem się nie udało, to nie można próbować dalej. Dlaczego spróbowałeś? - westchnąłem i przetarłem twarz dłonią. 
Znowu siedziałem w ciszy. Było mi ciężko, bo prowadziłem monolog, a nie dialog. Miałem jednak przeczucie, że Kellin wszystko słyszy i mi odpowiada, mimo że jego słowa do mnie nie docierały, bo nie potrafiłem ich zrozumieć. Ciszę przerwał słaby, kobiecy głos, a obok mnie pojawiła się matka chłopaka. Spojrzałem na nią i westchnąłem ciężko.
- Chcę podziękować za twoje słowa, tu, przy grobie - zaczęła cicho.- Tyle w tym prawdy...
- Szkoda, że została odkryta za późno - mruknąłem. Kobieta zaczęła grzebać w swojej torebce, aż w końcu wyciągnęła z niej kopertę i wręczyła mi ją. Widniało na niej moje imię.
- Kellin zostawił list. Był tylko jeden i tylko dla ciebie. Nie otwierałam go i nie chcę wiedzieć, co jest w środku. Ja... Już pójdę. Przeczytaj w spokoju, a ja pójdę. Do widzenia, Vic - pożegnała się, a ja jedynie skinąłem głową.
Otworzyłem kopertę, a strach rósł we mnie w zawrotnym tempie. Zaraz wszystkiego się dowiem. Miałem nadzieję, że chociaż w małym stopniu ten list odpowie na moje pytania. Kilka razy wziąłem głęboki oddech i zanim zabrałem się za czytanie, minęło kilka minut. W końcu postanowiłem się przemóc i spojrzałem na nieco pochylone pismo Kellina. Kartka miejscami była mokra, a na końcu widziałem również wsiąkniętą w papier krew.
Vic.
Trudno mi to pisać, bo wiem, że się na mnie zawiodłeś. Zresztą, w ostatnim czasie wszystko zrobiło się trudne, a ja jestem słabym człowiekiem. Było lepiej, tak. Sam to przyznam, było lepiej, ale szczęśliwe historie mają to do siebie, że szybko się kończą. Moja się skończyła, gdy wyszedłem ze szpitala. Myślałem, że wszystko się ułoży, że mój ojciec przeszedł jakąś przemianę. Myliłem się, tak jak w wielu innych sprawach. Czuję się jak w więzieniu, gorszym niż psychiatryk. Nie chcę dłużej cierpieć, mam nadzieję, że to zrozumiesz. Próbowałem na Ciebie czekać, ale to o wiele za długo. Nie wytrzymałbym. Kiedy przy mnie byłeś, przestawałem myśleć o samobójstwie. Cieszyłem się życiem. Cieszyłem się Tobą, Vic, tylko i wyłącznie Tobą, bo to Ty wyciągnąłeś mnie z tego dołu i nie pozwoliłeś ponownie w niego wpaść. A jednak, znowu tu jestem i sam zasypuję się ziemią. Wiem, że Cię zawiodłem, ale spróbuj zrozumieć. Gdy nie ma Ciebie, nie ma i mnie. 
Planowałem to od czasu, gdy ojciec znów zaczął mnie za wszystko obwiniać. Dlaczego wigilia? To wesoły dzień, a w moim życiu już nie ma wesołych dni. Dlaczego ten miałby być inny?
Rodzice pewnie nie będą chcieli Ci powiedzieć, jak się zabiłem (cóż, jeszcze tego nie zrobiłem, ale wiesz o co chodzi), więc ja Ci powiem. Mam tabletki, dużo tabletek, mam też alkohol i mam żyletki, mam żyły i żołądek, którego nie wypłuczą, bo to nie będzie miało sensu, gdy żyły i tak będą podcięte, a ja martwy. Lepiej dmuchać na zimne, mimo że to trochę paradoksalne w tym przypadku.
Nie widzę przyszłości, ale może to tylko moje łzy zasłaniają mi pozytywne spojrzenie na świat. Nie potrafię go zauważyć. Nikt mi nie pomoże, a ja nie przyjmę tej pomocy.
Przepraszam. Przepraszam, że Cię przez to zranię, ale pomyśl - chciałeś, żebym był szczęśliwy. Będę szczęśliwy, bo tutaj nie umiem już odnaleźć tego, co sprawi, że wszystko zacznie się układać. Przepraszam Cię, naprawdę Cię przepraszam, ale wiem, że sam byś cierpiał, gdybyś miał się mną zajmować, a ja bym Ci tego nie ułatwiał. Przepraszam za wszystko, co zrobiłem. Za Clarę, za płacz, za krzyki, za kłamstwa. Przepraszam za moje zachowanie, które nie zawsze było na miejscu. Przepraszam za to, że byłem. Wiem, że powtórzysz nad moim grobem słowa "kocham cię" i jestem szczęśliwy, że to były ostatnie słowa, które powiedziałeś do mnie przed śmiercią i pierwsze po. I mimo że nie będę mógł Ci powiedzieć tego osobiście, twarzą w twarz, oko w oko, dłoń w dłoń, usta na ustach... Kocham Cię. Jesteś pierwszą osobą, która mnie pokochała. Zawsze pozostaniesz w moim sercu, mimo że nie będzie już biło. Kochałem Cię, kocham Cię i będę Cię kochać do końca moich dni i jeszcze dłużej. Jesteś moim promyczkiem, będziesz, mimo że nie potrafiłem tego docenić. Jestem tchórzem, bo powinienem wszystkim się postawić i spróbować coś zrobić, ale nie potrafię. Jestem za słaby, a jako że słabszy nie mogę się stać, dalsze przeciąganie tego wszystkiego nie ma sensu.
Spotkamy się, ale proszę Cię, nie szybciej niż w ciągu pięćdziesięciu lat. Żyj. Bądź dobrym wujkiem dla dzidziusia Mike'a i Carmen. Powiedz im, że kibicuję im z całego serca. Pozdrów swoich rodziców. Podziękuj Jaimemu, wiele mu zawdzięczam. Podziękuj Addie, przez ten czas była prawdziwą przyjaciółką, mimo że pod koniec parę spraw się spieprzyło.
Będę tęsknić, ale Ty nie tęsknij za mną, bo skończysz tam, gdzie ja. 
Kocham Cię, kocham Cię najmocniej na świecie. Przepraszam.
Kellin
Pociągnąłem nosem i zacząłem płakać jak bóbr. Schowałem list do kieszeni płaszcza i spojrzałem zamazanym wzrokiem na nagrobek.
- Odkopałbym cię z tego dołka, gdybyś potrzebował mojej pomocy - wyszeptałem.- Zrobiłbym wszystko co w mojej mocy, żebyś żył. Niczego mi nie ułatwiłeś, maluszku. T-tak... Tak bardzo cię kocham - wplotłem palce w swoje włosy i zacisnąłem na nich dłonie.- Wróć do mnie...
Po chwili, nie wiem skąd, obok mnie pojawił się Mike z Jaimem, którzy położyli swoje dłonie na moich ramionach. Chociaż ich miałem. Od nich mogłem uzyskać jakiekolwiek wsparcie, którego potrzebowałem. Nie pozbieram się po tym wszystkim, to nie było takie proste.
- K-Kellin dziękuje z-za wszystko - wychrypiałem, ocierając łzy z oczu.- K-kibicuje tobie, M-Mike i Carmen, b-będziecie wspaniałymi ro-rodzicami. A t-tobie je-st w-wdzięczny, Jaime, ba-bardzo.
- Skąd...
- Zo-zostawił m-mi list - odparłem cicho.
Mike zaczął gładzić moje plecy, a ja powoli się uspokajałem. Kellin nie chciałby, żebym płakał i cały czas się smucił. Jeśli skądś na mnie patrzy i widzi, że trwam w rozpaczy, on tez jednocześnie wtedy cierpi. Nie mogłem na to pozwolić, nawet po jego śmierci. Nadal go kocham i nigdy nie przestanę. Miałem jego serce, a on nadal miał moje.

niedziela, 27 października 2013

XIX

Proszę, macie.
Nie muszę Wam przypominać o komentarzach, prawda? Ale i tak przypomnę. KOMENTARZE.
Dla tych, którzy nie wiedzą: pisze dwa zakończenia, więc nie zdziwcie się, gdy zobaczycie dwa rozdziały dwudzieste i dwa epilogi. Teraz musicie czekać i myśleć, co to będzie. 
Endżoj c:
___________________________________________
Czekałem na Addie. Mimo że miała przyjść dopiero około dziesiątej, byłem na nogach już od siódmej. Chciałem rozmawiać z Victorem. Nic nie potrafi opisać mojej tęsknoty do tego mężczyzny, to było bolesne i strasznie mnie przytłaczało. A jednak, dla niego chciałem wyzdrowieć. Tyłem, dobiłem do sześćdziesięciu kilogramów i widziałem tę dumę wymalowaną na twarzy doktora Wilsona i Addie. Wiedziałem, że Vic również patrzyłby na mnie w ten sposób. Ba, jego duma usatysfakcjonowałaby mnie najbardziej. Słyszałem tylko jego słowa, bardzo chciałem go zobaczyć. Na razie musiałem zadowolić się rozmowami telefonicznymi. 
Leżałem na łóżku, gdy drzwi od mojego pokoju otworzyły się, a ja od razu poderwałem się z materaca i wlepiłem spojrzenie w Addie. Przyszła za szybko. Była dopiero siódma trzydzieści.
- Dzień dobry - powiedziała z wyraźnym zdenerwowaniem  głosie.- Jak noc?
- W porządku... - odparłem niepewnie.
- Mam nowinę. Na pewno się ucieszysz. Bardzo długo na to czekałeś.
- No powiedz w końcu!
- Wychodzisz dzisiaj ze szpitala.
Otworzyłem szeroko usta i trwałem w takim stanie przez dłuższą chwilę. Tak długo czekałem, aby w końcu usłyszeć te słowa. Wychodzę. W drugim tygodniu grudnia. To było nie do opisania. To uczucie wolności, samodzielności. W końcu będę mógł zacząć żyć, na nowo. Jednak pozostało tyko jedno pytanie.
- Ale gdzie pójdę?
I wtedy zapadła grobowa cisza. Nie wiedziałem, czy była to cisza przed burzą, czy może zwiastowała ona coś dobrego. Chciałem usłyszeć tylko jedną odpowiedź: Vic wrócił wcześniej. Vic jest w Nowym Jorku. Vic po mnie wrócił. Tak bardzo się zawiodłem, gdy Addie sprowadziła mnie na ziemię i przestałem marzyć. Tak, to były marzenia, bo rzeczywistość okazała się o wiele bardziej brutalna.
- Twoi rodzice zabierają cię z powrotem do Michigan - powiedziała, a ja uniosłem wysoko brwi i szybko pokręciłem głową.
Miałem mieszkać z Victorem, nie z moimi rodzicami, których nienawidziłem, z wzajemnością zresztą. Czy oni do cholery chcą, żebym wrócił do psychiatryka tak szybko, jak z niego wyszedłem? To nie trzymało się kupy. Zresztą, nie chciałem z nimi jechać. Wolałem zostać tutaj, niż męczyć się z nimi kolejne lata. Mój ojciec nie mógł stać się dobrym człowiekiem w tak krótkim czasie. Nawet matka nie potrafiła tak na niego wpłynąć. Mydlił im oczy. Kłamał. Na pewno przekupił dyrektora, żeby wypuścili mnie wcześniej. Bo jak inaczej pozwoliliby mi wyjść, gdy ledwo doszedłem do siebie po chorobie? Może myśleli, że po wyjeździe Vica kompletnie się załamię, a przecież było odwrotnie. Może to właśnie to sprawiło, że odebrali mnie jako zdrową osobę... Cieszyłem się, że mogę się stąd wyrwać, ale nie do tych ludzi. Nie poczuję tej wolności, na którą tak długo czekałem.
- Pomogę ci się pakować, twoi rodzice będą tu za dwadzieścia minut - oznajmiła i podeszła do szafy, gdzie znajdowały się moje ubrania i torba. Poderwałem się z łóżka, szybko do niej podszedłem i odciągnąłem od szafy. 
Nie mogłem tak prosto im pozwolić na kierowanie moim życiem. Byłem dorosły, do cholery, mogłem sam o sobie decydować. Dlaczego nie potrafili tego zrozumieć i traktowali mnie jak dziecko?
- Nigdzie nie jadę! - krzyknąłem, a Addie pokręciła głową i mimo moich protestów, otworzyła szafę.- Nie chcę jechać do Detroit, nie chcę jechać z nimi!
- Przykro mi, ale wszystko jest już zatwierdzone - odparła spokojnie, wyciągając torbę z szafy.- Nie możemy trzymać w szpitalu zdrowych osób, a tobie jest lepiej i nie można zakwalifikować cię do osób chorych. Jako że sam sobie nie poradzisz, a Vic jest za granicą, twoi rodzice zobowiązali się tobą zająć.
- Poczekam na Vica, nie śpieszy mi się.
- Nie możesz tu zostać, Kellin.
Addie pakowała moje rzeczy do torby, a ja po prostu patrzyłem na nią z niedowierzaniem. Dlaczego tak chętnie mnie stąd wyprawiała? Była moją opiekunką przez ponad dwa lata, czy nie powinny pojawić się tu sentymenty, tęsknota, długie pożegnania? To na pewno sprawka ojca, byłem bardziej niż pewien.
- Chcesz się mnie pozbyć - bardziej stwierdziłem, niż zapytałem. Addie spojrzała na mnie i pokręciła powoli głową.
- Oczywiście, że nie. Po prostu chcę, żebyś w końcu zaczął żyć i zrobił to jak najszybciej.
- Gówno prawda - syknąłem, ale dziewczyna chyba tego nie usłyszała. Może to i lepiej. Skończyła pakować torbę i wyprostowała się z uśmiechem.
- Do plecaka schowaj swoje drobiazgi i jesteś gotowy. Usiadłem na łóżku ze skrzyżowanymi rękoma i naburmuszoną miną. Nie miałem zamiaru tak łatwo się poddać. Przecież potrafiłem się postawić.- Kellin, nie utrudniaj tego - westchnęła, wyciągając z szafy jeszcze plecak, po czym wręczyła mi go. 
Nie wziąłem go. Zamiast tego Addie odsunęła szufladę w mojej szafce i zaczęła wyciągać z niej różne rzeczy - były to głownie notesiki i różne przybory piśmiennicze, aż w końcu chwyciła mój albumik, który dostałem od Vica. Szybko wyrwałem go z jej dłoni i przycisnąłem do serca.
- Schowaj to i idziemy.
- Nie chcę do nich iść.
- To twoi rodzice, kochają cię. Chodź.
- Nie.
- Kellin...
- Nie.
Gdy Addie chciała mi odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi. Dziewczyna podeszła do nich i otworzyła je. Kiedy zobaczyłem osoby stojące na progu, mocniej zacisnąłem palce na moim albumie. Bądź silny dla Vica. Bądź silny dla Vica.
- Widzisz, twoi rodzice już tu są, musisz się pośpieszyć - powiedziała Addie, wręczając mi zapakowany plecak.
Spojrzałem na ojca, który uśmiechał się ironicznie, a następnie na matkę, która sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała się rozpłakać. Chwyciłem plecak, ale ociągałem się z włożeniem do niego albumu.
- No, Kellin, trochę więcej entuzjazmu - odezwał się ojciec, a ja spiorunowałem go wzrokiem.- Niedługo mamy samolot i nie chcemy się na niego spóźnić.
Wziąłem głęboki wdech i włożyłem albumik do plecaka, który zapiąłem i nałożyłem na plecy. Gdy tu byli, nie widziałem sensu w walce. Nie zdziwiłbym się, gdyby ojciec uderzył mnie przy Addie, jeśli nagle zacząłbym się z nim kłócić. Chociaż może to było jakieś wyjście, bo mógłbym zostać w szpitalu... Warto spróbować. Wstałem z łóżka, ale nie podszedłem do drzwi. Zamiast tego podreptałem do zasłoniętego żaluzją okna i odsłoniłem je. Ten pokój dawno nie był tak oświetlony. Matka rozchyliła wargi na widok krat, a Addie spojrzała na mnie zdezorientowana.
- W Detroit nie będziesz miał krat, synu - powiedział ojciec.
- Racja - pokiwałem głową.- W ogóle nie będę miał okien, prawda?
- Och Kellin - zaśmiał się fałszywie.- Wszystko będzie dobrze. Idziemy.

Nie miałem zamiaru utożsamiać się z tymi ludźmi, więc w hali odlotów po odprawie siedziałem sam na uboczu, z plecakiem na kolanach. Za piętnaście minut mogliśmy wejść na pokład. Tkwiłem w najbardziej odsuniętym na bok miejscu, z dala od ludzi, bo nadal nie byłem przyzwyczajony do takiej ilości w jednym miejscu. Pusto wpatrywałem się w jeden punkt na podłodze i czekałem na komunikat, że nasz samolot jest gotowy. Było mi źle. Nie pozwolili mi nawet porozmawiać z Victorem. Nie mogłem mu powiedzieć, że wyjeżdżam. Dlaczego nie chcieli ze mną współpracować? Wtedy ja byłbym trochę bardziej posłuszny. Najwyraźniej wiedzieli lepiej, mimo że tak nie było. Przez ostatnie minuty na lotnisku myślałem o przyszłości, a raczej o jej braku, bo nie potrafiłem wyobrazić sobie życia w Detroit. Z moich rozmyślań wyrwał mnie głos mamy.
- Kellin, skarbie, chodź, już idziemy - powiedziała spokojnie, a ja wstałem ze swojego miejsca, założyłem plecak na plecy i poszedłem za nią do kobiety, która wypuszczała nas do tunelu prowadzącego do samolotu. Mój ojciec, który stał w koleje, spojrzał na mnie z wyższością, a ja poczułem się cholernie mały. Nie byłem dość silny, aby z nim walczyć, bo i tak przegram. Wgniatał mnie w ziemię samym spojrzeniem. 
Po wszystkich formalnościach udaliśmy się do samolotu. Nie chciałem siedzieć z nimi w jednym rzędzie, ale bilet miał przypisane miejsce, więc nie miałem wyboru. Usiadłem przy oknie i po prostu postanowiłem ich zignorować. Nic innego mi nie pozostało.

Na lotnisku w Detroit wylądowaliśmy o godzinie dwunastej tutejszego czasu. Gdy zabraliśmy z taśmy swoje bagaże i weszliśmy do głównej hali lotniska, niemal od razu ktoś rzucił mi się na szyję, a ja po krótkim rozpoznaniu uświadomiłem sobie, że to była Kailey. Skrzywiłem się nieco, po czym odepchnąłem ją od siebie, wyswabadzając się z jej uścisku. Nie miałem zamiaru okazywać wobec niej jakichkolwiek uczuć, skoro była osobą, przez którą wiele rzeczy się spieprzyło, a ja nie potrafiłem jej wybaczyć. Jeszcze nie teraz.
Dziewczyna nieco się speszyła i niepewnie przywitała się z rodzicami.
- Samochód jest na parkingu - powiedziała i cała nasza czwórka, ze mną na uboczu, wyszła z lotniska i udała się w stronę parkingu.
Było zimno - jak to w Michigan z grudniu. Co prawda nie było śniegu, ale wydawało mi się, że to tylko kwestia czasu, aż spadnie. Jako że miałem na sobie tylko bluzę, zrobiło mi się chłodno i zacząłem drżeć.
- Chodź Kells, bo zmarzniesz - powiedziała Kailey, a ja przewróciłem teatralnie oczami.
Gdy dotarliśmy do samochodu, szybko do niego wsiedliśmy. Kailey prowadziła, obok niej usiadła mama, a ja z ojcem zajęliśmy miejsca z tyłu. Bardzo niekomfortowo siedziało się na jednym poziomie z osobą, której się nienawidzi, ale jakoś musiałem to przetrwać. Oparłem głowę o szybę i po drodze przypominałem sobie miasto. Były to dobrze wspomnienia, chociaż czasem znajdowałem w pamięci te mniej przyjemne momenty. W samochodzie panowała niekomfortowa cisza. Czyżbym ich onieśmielał? To możliwe. Przecież dopiero co wyszedłem z psychiatryka. Oni nie wiedzieli, jak mają zachowywać się w stosunku do takiej osoby jak ja.
Gdy znaleźliśmy się w znajomym sąsiedztwie, mój strach zaczął narastać. Dlaczego miałbym nie bać się domu, gdzie spędziłem rok, cierpiąc fizycznie i psychicznie? Te same miejsca, w których ojciec mnie bił. Te same miejsca, w których mnie wyzywał. Miałem tu mieszkać i udawać, że nic się nie stało? 
Kailey zaparkowała samochód i wszyscy, oprócz mnie, z niego wyszli. Trochę się ociągałem, ale w końcu postawiłem stopy na podjeździe. Wyciągnąłem swoją torbę z bagażnika i razem z innymi wszedłem do domu.
- To... Ja już pojadę. Mam trochę pracy na uniwersytecie - odezwała się Kailey. To było niezręczne, bo nie wiedziała, jak ma się zachować. Zostałem tu sam, z moim katem i osobą zupełnie bierną. Na co mi te marmurowe schody, gdy nie miałem przy sobie swojego największego skarbu, który aktualnie był w Meksyku?
- Zanieś swoje torby do swojego pokoju, a potem zejdź do jadalni i wszystko sobie uzgodnimy - powiedział surowo ojciec, a ja posłusznie skinałem głową i postawiłem stopy na stopniach schodów.
Piętro. Doskonale pamiętałem, gdzie znajdowała się moja sypialnia, więc nie miałem problemów ze znalezieniem jej. Nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi. Pokój był w nienaruszonym stanie. Wyglądał identycznie jak w dniu, gdy ojciec wyrzucał mnie z domu. Niepościelone łóżko, którego nie zdążyłem zaścielić, gdy ojciec wyciągnął mnie z niego za włosy. Mój kąt, w którym siedziałem za dnia i po prostu wylewałem z siebie litry łez. 
Rzuciłem torbę i plecak na podłogę, po czym podszedłem do szafy. Szybko ją otworzyłem i zacząłem szukać małego pudełka, które było tu schowane. Gdy je znalazłem, drżącymi rękoma podniosłem wieczko i zagryzłem dolną wargę. Moje małe pudełko z wszystkimi ostrymi przedmiotami, którymi mogłem się zranić i oczywiście, robiłem to cztery lata temu. W szpitala nie miałem dostępu do ostrych rzeczy, a tu... Nie myśl o tym, do cholery jasnej. Podobno jest z tobą lepiej.
- Kellin! - usłyszałem głos ojca i prawie wypuściłem pudełko z rąk. Zamknąłem je i odłożyłem na miejsce, po czym ściągnąłem bluzę i udałem się do jadalni.
Zmartwił mnie fakt, że był tu tylko mój ojciec. Przy mamie na pewno zachowywałby się inaczej. Gdzie się podziewała? Byłem skazany tylko na niego, co cholernie mnie przerażało. Niepewnie usiadłem naprzeciwko niego i pochyliłem głowę, aby na niego nie patrzeć
- Zacznijmy od początku - zagrzmiał.- Musimy ustalić kilka zasad. Pierwsza, patrz na mnie, gdy do ciebie mówię.
Podniosłem wzrok i spojrzałem na niego z przerażeniem w oczach. Jego ton nie mógł wskazywać na przyjemną pogawędkę. W tym momencie czułem tylko i wyłącznie strach. Nic więcej.
- Po drugie, nie myśl sobie, że jeśli wyszedłeś z psychiatryka, to jesteś normalny. Dużo zapłaciłem, żeby cię stamtąd wyciągnąć. Nie jesteś normalny. Nigdy nie byłeś, nie jesteś i nie będziesz. Nikt nie może się dowiedzieć, że mam syna pedała, więc zapomnij o wychodzeniu z domu. Jeśli chcesz się przewietrzyć, możesz iść do ogrodu.
Czyli będzie jak kiedyś. Nic się nie polepszy. Znowu będzie źle.
- Po trzecie, dostałem jakieś tabletki, ale mało mnie one obchodzą, sam musisz zadbać o ich zażywanie. Masz.
Rzucił do mnie pudełko z lekarstwami, które chwyciłem drżącymi rękoma.
- Po czwarte, posiłki. Ostatnio nic nie jadłeś, ale teraz pewnie zaczniesz, więc możesz jeść w jadalni, nawet w naszym towarzystwie. Po piąte, jeśli coś przeskrobiesz, nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Będziesz karany, gdy na to zasłużyć - zastanowił się chwilę, po czym odchrząknął głośno i odchylił się na krześle.- To chyba wszystko. Jeśli coś mi się przypomni, to ci powiem. Możesz wrócić do pokoju.
Wstałem z krzesła i udałem się w stronę wyjścia, ale nie wyszedłem. Oparłem się o framugę i spojrzałem na ojca.
- Jestem dorosły, dlaczego nie mogę sam o sobie decydować?
Mężczyzna wstał z krzesła i podszedł do mnie wolnym krokiem. Od razu pożałowałem swoich słów, bo ten chwycił mnie za gardło i przyparł do ściany.
- Mieszkasz w moim domu, więc będziesz robił to, co ci każę, bez wyjątków - syknął.- Zrozumiano?
Miałem trudności z oddychaniem, więc szybko pokiwałem głową, a uścisk na moim gardle poluźnił się. Zacząłem łapczywie czerpać powietrze i szybko wyszedłem z jadalni, rozmasowując szyję. To wszystko jest jednym wielkim błędem. Gdy moje życie w końcu zaczęło się układać, coś musiało się spieprzyć. Na dodatek nie miałem do kogo otworzyć gęby. Nie miałem telefonu, nie mogłem zadzwonić do Vica. Czy on w ogóle wie, że wróciłem do Detroit? Na pewno chciał się ze mną skontaktować, miał zadzwonić, gdy brałem leki. Pewnie dzwonił, ale mnie już nie było. 
Zamknąłem się w swoim pokoju i pozwoliłem spłynąć łzom po moich policzkach, po raz pierwszy tego dnia. Będzie ciężko. Bardzo, bardzo ciężko.

Mówiłem, że spadnie śnieg. Tydzień po moim przyjeździe, całe Detroit pokryło się białym puchem. Zbliżały się święta, wszystkie domy w okolicy przystrojone były lampkami. Ludzie zaczynali przywozić choinki z lasu. Widziałem ich przez okno. Siedziałem na parapecie w swoim pokoju i patrzyłem na te wesołe twarze, które nie miały zielonego pojęcia, co działo się w sąsiedzkim domu. Przez tydzień przybyło mi kilkanaście siniaków oraz ran ciętych, które sam sobie zrobiłem. Znów zbladłem, znów przestawałem jeść (ale jadłem, o wiele mniejsze porcje, ale zawsze), znów zacząłem się martwić. Najgorsze było to, że nie mogłem nikomu powiedzieć o moich lękach. Nie miałem kontaktu z Victorem, a w tym momencie to jego potrzebowałem najbardziej. Musiałem zrobić coś w celu skontaktowania się z moim chłopakiem, więc wyszedłem z pokoju i zszedłem po schodach na parter, do salonu. Musiałem odegrać rolę grzecznego i posłusznego syna, bo inaczej marnie skończę. 
W salonie siedzieli rodzice oraz Kailey, która często wpadała do domu w odwiedziny, gdy miała przerwę od nauki na studiach. Cała trójka spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Rzadko dobrowolnie wychodziłem z pokoju, więc ten widok musiał ich zaskoczyć.
- Czego chcesz, chłopcze? - zapytał ojciec, a ja podrapałem się w tył głowy.
- Mam pytanie - zacząłem niepewnie.- Czy mógłbym zadzwonić?
Ojciec uśmiechnął się fałszywie, po czym wstał z kanapy i spokojnie do mnie podszedł. Od razu zrobiło mi się słabo, moje nogi zaczęły się trząść, ale ustałem. Nie mogłem dać po sobie poznać, że się go boję, mimo że on doskonale to wiedział.
- Zadzwonić? - powtórzył z rozbawieniem.- A do kogo?
Jeśli mu powiem, że do Vica, na pewno mi nie pozwoli, a na dodatek znowu mi się dostanie.
- Do Addie - powiedziałem.- Mam problem z tabletkami i muszę ją o coś zapytać.
- Jaki problem?
- Jedna tabletka chyba nie działa, więc chciałbym zapytać, czy mogę wziąć dwie.
Ojciec chwilę myślał nad moim kłamstwem, którego nie rozpoznał, po czym skinął głową. Cóż, nie spodziewałem się, że tak szybko się zgodzi, ale przynajmniej wszystko się udało.
- Weź telefon, masz maksymalnie pięć minut.
Pobiegłem do holu, gdzie znajdował się telefon i wybrałem numer Vica, który znałem na pamięć. Czekałem na jego głos. Musiałem go usłyszeć, po tygodniu...
- Si? - to on, to on, to był on.
Wziąłem ze sobą telefon i odszedłem jak najdalej od salonu, żeby przypadkiem nikt mnie nie usłyszał, bo wpadnę w bagno.
- Vic? - wyszeptałem.- To ja, Kellin.
- Kells? O mój Boże, tak się martwiłem? Nie mogłem się dodzwonić, twój ojciec nie chciał, żebym z tobą rozmawiał, sukinsyn. Dobrze cię traktują? Jak się czujesz? Cholera, Kells, tak się denerwuję.
- Mam tyko pięć minut, więc nie mogę się rozgadać. Po prostu chciałem się usłyszeć.
- Mów, co się tam dzieje.
- Cóż... Czego chciałeś się spodziewać?
- Jeśli go spotkam, to przysięgam...
- Nie, Vic, spokojnie. Przyzwyczaiłem się. Brakuje mi tylko ciebie. Tęsknię.
- Też tęsknię, bardzo bardzo mocno. Pracuję nad wizą, jestem już bardzo blisko. naprawdę, urząd rozpatrzył moje podanie i to tylko kwestia czasu, naprawdę. Zabiorę cię stamtąd, Kells.
- Dobrze... - szepnąłem.
- Kocham cię, wiesz to, prawda? Bardzo mocno cię kocham.
- Tak. Też cię kocham, Vic.
- Ja ci kurwa dam, "kocham cię Vic"!
- Kurwa mać - syknąłem, gdy ojciec wyrwał telefon z moich dłoni i bez słowa się rozłączył. 
Odłożył słuchawkę na bok i chwycił mnie za włosy, po czym zaczął ciągnąć po schodach w górę, prosto do mojego pokoju. Gdy znaleźliśmy się na miejscu, zatrzasnął za nami drzwi i rzucił mnie na ziemię. 
- Tak rozmawiasz z Addie, tak?! - krzyknął, a jego stopa spotkała się z moim brzuchem, a następnie zebrami. Zaskomlałem i skuliłem się na podłodze, zamykając przy tym oczy. Przyjmowałem kolejne kopnięcia, uderzenia i epitety kierowane w moją stronę. - Jesteś bezwartościowym śmieciem, lepiej miej się na baczności.
Gdy w końcu się znudził, wyszedł z pokoju i zostawił mnie konającego na podłodze. Przez chwilę tak leżałem, dławiąc się łzami i oddychając z wielkim trudem. Po kilku minutach postanowiłem się podnieść, ale na marne, bo od razu znowu opadłem na ziemię. Na pewno połamał mi żebra. Wszystko mnie bolało, nie tylko fizycznie, ale również psychicznie. Jeśli to ma tak wyglądać, to jaki jest sens w przeciąganiu tego wszystkiego? Nie było. A niby mój stan zdrowia się polepszył. Nieprawda. Korzystniej bym wyszedł, gdybym został w szpitalu. Tutaj znowu się wyniszczałem i wracałem do punktu wyjścia. Kuracja i leczenie były bezcelowe, skoro koniec i tak był mi przypisany od początku i nie potrafiłem go uniknąć. To było fatum. Będzie źle, nawet jeśli będziesz robił wszystko co w swojej mocy, aby uniknąć cierpienia. Gdzie był ukryty sens? Nie potrafiłem go znaleźć. A może po prostu już dawno zniknął?

piątek, 25 października 2013

XVIII

Krótki rozdział, za co przepraszam, ale gdy go tworzyłam, trudno mi się było skupić. Sama po nim widzę, że stać mnie było na więcej, bywało lepiej, ale nie miałam siły. Tak czy siak, zapraszam do komentowania i czytania. Ily.
__________________________________
Meksykańskie powietrze znacznie różniło się od tego w Nowym Jorku. Było przede wszystkim cieplej - nie musiałem zakładać kurtki, bo wystarczyła mi sama bluza. Mimo to, wolałem być teraz w Stanach, a nie w Meksyku, w firmie, czekając na przyjęcie do gabinetu Cobo. Miałem stawić się drugiego grudnia, więc jestem. Miło było usłyszeć hiszpańskie rozmowy, znajome twarze, znane mi miejsca... Ale chciałem wrócić do Stanów. Miałem w Meksyku wszystko oprócz jednego. Nie miałem Kellina. Zaraz po tym, gdy dotarłem do swojego starego mieszkania i upewniłem się, że nie zadzwonię o nieodpowiedniej porze, wybrałem numer Addie i rozmawiałem z nim przez telefon. Mówił mi, że na razie jest w porządku, ale mogłem usłyszeć smutek w jego głosie. Ale czy ja też taki nie byłem? Byłem smutny, oczywiście. Miałem jednak świadomość, że Kellin przeżyje to bardziej niż ja i trudniej będzie mu się przyzwyczaić do rozłąki.
- Kocham cię, Vic, wiesz o tym, prawda?
- Oczywiście, że tak. Też cię kocham, mały. I nigdy nie przestanę.
Te proste słowa. Kocham cię. To właśnie one sprawiały, że moje serce zaczynało szybciej bić, a do oczu nachodziły mi łzy, bo słyszałem go tylko przez telefon. Najwyraźniej tak miało być. To dopiero drugi dzień bez niego, a ja już odczułem tę pustkę. Kogo miałem pocałować? Przytulić? Nie miałem pojęcia, kiedy znów go zobaczę, ale czułem, że to nastąpi wcześniej niż później.
- Fuentes - uniosłem gwałtownie głowę i spojrzałem na Cobo, która wychylała się zza drzwi swojego gabinetu. Wstałem z krzesła i wszedłem do środka, po czym usiadłem na fotelu przeznaczonym dla rozmówców pani dyrektor.- I jak było w Stanach? - zapytała, siadając na swoim miejscu.
- Zupełnie... Przeciętnie - mruknąłem.- Gdybym był tam dłużej, byłoby lepiej.
- Nie przesadzaj, Fuentes - Cobo machnęła ręką.- Nic cię tam nie trzymało.
Zacisnąłem usta w cienką linię, a moje dłonie uformowały się w pięści. Na razie nie odszczekiwałem się jej. Chciałem wyjaśnić jak najwięcej bez wyrzucania mnie z gabinetu.
- W każdym razie znów możesz zacząć tu pracować - oznajmiła.- Twoje biuro jest gotowe, myślę, że będziesz zdolny podjąć tę pracę bardzo szybko.
- Co jeśli nie chcę jej podjąć? - szepnąłem.
- Słucham? - Cobo zmarszczyła brwi.
- Co jeśli nie chcę jej podjąć? - powtórzyłem już nieco głośniej.- Co jeśli nie chcę już tu pracować?
- Czy ty właśnie rezygnujesz z pracy? Niby dlaczego?
- Za brak empatii i pańskich kompetencji - warknąłem.- Błędy w dokumentach, naprawdę? To nie miało prawa się stać. Przez panią musiałem tu wrócić i zostawić mojego chorego chłopaka w szpitalu, bo mogłem trafić do więzienia. Dziękuję pani bardzo!
Cóż, mój nastrój był w pełni usprawiedliwiony. Miałem prawo się wściec, tym bardziej na Cobo, która była skończoną jędzą i wiedźmą. Nienawidziłem jej prawie tak bardzo jak Fletcher.
- Czyli to niby wszystko moja wina?! - podniosła głos.
- Tak! Przecież nie moja. Wypełniałem swoje obowiązki. Wolno, ale wypełniałem. Zero zrozumienia. Mam dość.
Z tymi słowami wstałem z fotela i podszedłem do drzwi. Miałem tego wszystkiego po dziurki w nosie. Nie mogłem narażać się na dodatkowy stres związany z pracą. To wykończyłoby mnie jeszcze bardziej.
- I bardzo dobrze! - powiedziała groźnie, wstając zza biurka.- Nie masz już czego tutaj szukać. Jesteś oficjalnie zwolniony.
- Wspaniale! - prychnąłem.- Do oby niezobaczenia. 
Wyszedłem z gabinetu, głośno trzaskając drzwiami. Świetnie. Nie dość, że byłem zdenerwowany, to na dodatek bezrobotny. Jednak niczego nie żałowałem. To przez nią musiałem wyjechać z Nowego Jorku, więc codzienne patrzenie na jej twarz źle by na mnie działało. Przynajmniej mogłem wrócić do Cancun, do rodziny, za którą tak tęskniłem.

- Victorze, ile razy mam cię wołać, obiad!
- Zaraz, rozmawiam z Kellinem! - Przysięgam, moja mama była czasem gorsza niż w czasach, gdy biłem nastolatkiem.
Przebywałem w Meksyku już dwa tygodnie. Codziennie przynajmniej dwa razy rozmawiałem z Kellinem. Niby było mu lepiej, ale ja i tak wiedziałem swoje. Rozmawiałem o nim z Jaimem, od którego dowiedziałem się, że Kellin tył, ale z jego zdrowiem psychicznym wcale nie było lepiej. Raz musieli zamknąć go w izolatce, bo nie potrafili nad nim zapanować. Po tym incydencie nieco się uspokoił, bo nie chciał wracać do pokoju z poduszek. Był bardzo bliski wyjścia ze szpitala, ale właśnie to mnie martwiło. Był bezpieczniejszy w ośrodku niż w swoim rodzinnym domu w Detroit. Nie wierzyłem w to, że jego ojciec się zmienił. To zły człowiek, takich ludzi zamyka się w więzieniach, a nie pozwala bezkarnie chodzić po mieście.
- Idź jeść - usłyszałem cichy chichot Kellina. Zmieniłem swoją pozycję na łóżku, na którym leżałem i położyłem się na plecy, wlepiając wzrok w biały sufit.- Porozmawiamy jutro rano, poproszę Addie o telefon. Co masz na obiad?
- Nawet nie wiem, pewnie coś meksykańskiego, ale czy to ważne? Wolałbym jeść z tobą.
Usłyszałem jego westchnięcie i głośne siorbanie - no tak, pił gorącą kawę.
- Victor, do cholery jasnej!
Kellin znowu się zaśmiał.
- Idź - powiedział.- Zadzwoń jutro rano, około mojej dziesiątej, twojej dziewiątej. Będę brał wtedy leki, Addie się zgodzi.
- Dobrze, zadzwonię.
- Kocham cię. I... Smacznego.
Uśmiechnąłem się sam do siebie i wstałem z łóżka. Z telefonem przy uchu wyszedłem z pokoju i zszedłem po schodach na parter, do kuchni.
- Też cię kocham. Do usłyszenia.
Schowałem telefon do kieszeni i usiadłem przy stole obok Mike'a, który nakładał sobie na talerz podwójne porcje wszystkiego. Carmen, z nieco widocznym już brzuszkiem, siedziała obok swojego narzeczonego (!) i jadła sałatkę. Mój ojciec spojrzał na mnie kątem oka w krytyczny sposób i pokręcił głową.
- Gadacie tyle przez ten telefon, a potem dostaniesz niebotyczny rachunek telefoniczny i zejdzie ci uśmiech z twarzy.
Spiorunowałem go wzrokiem i nałożyłem na talerz trochę kurczaka z chili i salsą. Zjadłem kawałek, oblizałem usta i znów spojrzałem na mężczyznę.
- Niby dlaczego mam nie rozmawiać ze swoim chłopakiem? - mruknąłem.
- Rozmowy międzynarodowe są drogie, tym bardziej, że straciłeś pracę.
- Jestem dorosły. Zresztą, bez problemu mógłbyś załatwić mi pracę w hotelu.
- Jak już powiedziałeś, jesteś dorosły, więc sam potrafisz znaleźć sobie pracę.
- To jest...
- Cicho bądźcie - do rozmowy wtrąciła się mama, która położyła na stole kolejny półmisek i usiadła na wolnym krześle.- W tym domu nie ma miejsca na stres. Nie możecie denerwować Carmen - uśmiechnęła się do dziewczyny, która przełknęła pomidora i z uśmiechem pokiwała głową.
- Mnie też nie można - powiedział Mike z pełnymi ustami.
- Przełknij to chociaż, bo się zakrztusisz - powiedziała Carmen, kręcąc z rozbawieniem głową.
Mike połknął zawartość swojej jamy ustnej i uśmiechnął się do swojej ukochanej. Sposób w jaki na nią patrzył wskazywał na to, że nie widział świata poza nią. Gdy na wiat przyjdzie dziecko, Mike będzie jeszcze bardziej zakochany w swojej małej rodzinie. Wiedziałem, że staną się wspaniałymi rodzicami. To było po nich widać, a ja trochę ich już znałem i potrafiłem stwierdzić, że to będzie piękna rodzina. Nieco guzdrałem się z jedzeniem, mimo że nie nałożyłem sobie dużo na talerz. Gdy Mike, Carmen i tata skończyli jeść, po dziękowali i odeszli od stołu. Zostałem tylko ja i mama. Ona zawsze potrafiła zobaczyć, kiedy było coś nie tak. Tym razem nie było inaczej.
- Co się dzieje? - zapytała, chwytając moją rękę, która spoczywała na stole.- Nie masz apetytu, zawsze tak chętnie wszystko jadłeś.
- Nic, po prostu...- załamał mi się głos, a ja odłożyłem widelen na talerz i pochyliłem głowę, zaciskając przy tym usta.
- Tęsknisz za nim? - spytała, a ja pokiwałem głową, walcząc sam ze sobą, aby do oczu nie naszły mi łzy.- Victorze, bądź silny. Wiem, że go kochasz i rozumiem, że za nim tęsknisz, ale patrz na to wszystko przyszłościowo. Zdobędziesz wizę i do niego polecisz. Zamieszkacie sobie gdzieś w jakimś mieście i wszystko się ułoży.
- Gdyby to było takie proste - powiedziałem i odchyliłem się na krześle.
- A zacząłeś chociaż się o tę wizę starać?
- Oczywiście, że tak. Problem w tym, że nie mam pracy. Nie mam stałego dochodu. Są przekonani, że nie zdołam zapłacić za wizę.
- Przecież jesteś w stanie zapłacić.
- Mówiłem to, ale gdy widzą osobę bezrobotną od razu myślą, że nie mam z czego żyć. Przez to nie mogę polecieć do Stanów.
- Szukałeś jakiejś pracy?
- Tak, ale jestem dla nich za drogi. Mogą zatrudnić tańszego pracownika po studiach, któremu będą płacić mniej, a nie mnie, doświadczonego socjologa, który musi zarabiać więcej, bo na to wskazują jego umiejętności i doświadczenie. Mówiąc krótko, jestem w czarnej dupie.
- Victor, język! - pouczyła mnie, a ja przewróciłem teatralnie oczami.
- Mamo, za dwa miesiące kończę dwadzieścia dziewięć lat, to chyba nie jest ten moment, gdy mówisz mi, jakich słów mogę używać, a jakich nie - wzruszyłem ramionami.
- Nadal jesteś moim dzieckiem i masz się zachowywać. Wracając do tematu. Tata może załatwić ci pracę w hotelu. Nie na długo, tylko na okres twojego zdobywania wizy. To na pewno bardzo ułatwi ci chodzenie po urzędach.
Wstałem od stołu i zasunąłem krzesło, uważnie patrząc na mamę.
- Gdzie teraz jest?
- Miał pojechać po obiedzie do hotelu.
- Jest wolny samochód?
- Zapytaj swojego brata.
- Mike!

Doskonale pamiętałem, gdzie znajdował się gabinet ojca w hotelu. Równie dobrze mogłem poczekać, aż wróci do domu, ale... Nie, nie mogłem czekać. Zatrudni mnie dzisiaj, jutro zacznę jeździć po urzędach. Mimowolnie uśmiechnąłem się na widok znajomych miejsc w hotelu. Tu byłem z Kellinem. Tam piliśmy drinki. O, a tam się całowaliśmy! Wspomnienia uderzyły we mnie z zdwojoną siłą, ale nie miałem czasu na sentymenty i rozczulanie się. Musiałem załatwić sobie pracę. Gdy znalazłem się pod odpowiednimi drzwiami, zapukałem w nie mocno i po chwili usłyszałem głos ojca.
- Victor? - uniósł brew, gdy wszedłem do gabinetu.
- Potrzebuję pracy - powiedziałem od razu, podchodząc do jego biurka.- Na pewno masz coś wolnego. Recepcjonista, animator, kelner, cokolwiek. Mogę nawet myć podłogi w kiblu. Byle bym był zarejestrowany jako zatrudniony.
- A podobno jesteś dorosły...
- Tato, proszę cię - jęknąłem.- Od tego zależy zdobycie wizy. Proszę?
- Nie patrz na mnie takim wzrokiem.
A ja nadal wlepiałem w niego błagalne spojrzenie, które działało, gdy byłem nastolatkiem, więc czemu teraz miałoby nie zadziałać?
- Dobra, masz mnie - powiedział, a ja uśmiechnąłem się promiennie. Tata wyciągnął jakąś teczkę z dokumentami. Pewnie sprawdzał, jakie miejsca są wolne.- Chcesz wrócić na swoje stare stanowisko?

Byłem zadowolony. Miałem pracę, nawet jeśli była tylko tymczasowa. Najważniejsze było to, że miałem odpowiednie papiery świadczące o tym, że pracuję i pobieram stałe wynagrodzenie. Chciałem powiedzieć o tym Kellinowi, ale nie mogłem zadzwonić do niego wieczorem, więc musiałem poczekać do rana. Gdy tylko się obudziłem i byłem pewien, że godzina o której dzwonie jest odpowiednia, wybrałem numer Addie i czekałem na znajomy głos.
- Halo?
- Hej Addie - powiedziałem pogodnie.- Mogę rozmawiać z Kellinem?
Przez kilka chwil po drugiej stronie było cicho. Pomyślałem, że może szła do pokoju chłopaka, ale dopiero potem dowiedziałem się, że jednak byłem w błędzie. Addie nigdzie nie szła. Po prostu się nie odzywała.
- Jesteś tam? - powiedziałem zdezorientowany.
- T-tak, jestem, jestem, ale muszę ci o czymś powiedzieć - odparła niepewnie.- Bo widzisz... Kellina nie ma w szpitalu.
Uniosłem brwi w górę. Jak to go nie ma?
- To niby gdzie jest?
Pomyślałem sobie, że może zabrali go na jakieś zajęcia w terenie, czy coś takiego, ale znów się myliłem.
- Został wypisany ze szpitala dzisiaj rano - oczekiwałem najgorszego - i poleciał z rodzicami do Detroit.
Tego się obawiałem. Nie rozumiałem tylko jednego - dlaczego wypisali go tak wcześnie? Znaczy się, była połowa grudnia, ale wydawało mi się, że odwleką wypuszczenie go z ośrodka do nowego roku. To na pewno sprawka jego ojca, byłem o tym święcie przekonany. Dlaczego do mnie nie zadzwonili? Chciałem się z nim pożegnać, dodać otuchy...
- Daj mi numer do jego rodziców - powiedziałem ostro.
- Nie wiem, czy...
- Daj mi ten pieprzony numer!
Addie nie chciała się ze mną kłócić, więc podała numer, a ja szybko rozłączyłem się i zadzwoniłem do ojca Kellina. Odczekałem chwilę, aż w końcu usłyszałem głos znienawidzonego przeze mnie człowieka.
- Tak słucham?
- Daj mi Kellina do telefonu.
- Kto mówi?
- Chcę rozmawiać z Kellinem.
- Och, już wiem - zaśmiał się ironicznie.- Kellin nie będzie z tobą rozmawiał.
- Daj mu telefon, to będzie. Chcę porozmawiać z moim chłopakiem.
- Wątpię. Kellin jest pod nasza opieką i to my będziemy decydować, z kim ma się kontaktować, a z kim nie. Jesteś na tej drugiej liście.
- On jest dorosły, do jasnej cholery, sam może o sobie decydować!
- Nie brnij w to. Nie będziesz rozmawiał z Kellinem. Już nigdy nie będziesz.
Z tymi słowami mężczyzna rozłączył się, a ja rzuciłem telefonem o ścianę, powodując przy tym, że sbił mu się ekran. Powinienem zacząć panować nad sobą.
- Kurwa mać! - krzyknąłem.
Ktoś zapukał do drzwi. Szybko do nich podszedłem i otworzyłem je.
- Co się... - zaczął Mike, ale mu przerwałem, chwytając go za koszulkę i wciągając go za sobą do środka. Spojrzał na mnie pytająco i z niepokojem, a ja po prostu się rozpłakałem. Mike objął moje ramiona i mocno do siebie przytulił. Ja chwyciłem go w pasie, bo byłem o wiele niższy.- Co się stało? - zapytał cicho.
- Z-zabrali g-go, Miket, zabrali - wydukałem, mocząc jego koszulkę.- Z-zabrali go d-do Mich-Michigan, n-nie mogę się z nim s-skontaktować.
Nie musiałem mówić kto kogo zabrał, bo Mike doskonale to wiedział. Zacieśnił uścisk, a ja jeszcze bardziej się rozbeczałem.
- Wiesz, co musisz teraz zrobić?
Uniosłem głowę, aby móc na niego spojrzeć.
- Musisz zdobyć wizę i go stamtąd zabrać.

środa, 23 października 2013

XVII

I jest nowy rozdział.
Wiecie, że komentarze mnie napędzają? :3 No, chyba wiecie.
Endżoj.

__________________________
Kellin
- To na pewno nie powinno wskazywać więcej? - jęknąłem, schodząc z wagi w gabinecie doktora Wilsona.
Dzisiaj byłem tutaj sam - Vic musiał załatwić kilka spraw związanych z mieszkaniem i pracą, przez co wpadł do mnie na chwilę rano, a potem pojechał. Była sobota, Vic wylatywał już jutro wieczorem. Chciałem przytyć jak najwięcej do tego czasu, ale niestety, nie byłem w stanie zyskać aż piętnastu kilogramów w tak krótkim czasie. Gdy wpychałem w siebie ogromne ilości jedzenia, kończyłem nad muszlą klozetową, bo po prostu nie potrafiłem od tak zjeść tyle na raz. Powinienem był wziąć się za tycie o wiele wcześniej, żeby wyjechać z Victorem w niedzielę. Jak sobie bez niego poradzę? Znowu się załamię. Popadnę w jeszcze większą depresję, bo nie miałem pojęcia, czy go w ogóle jeszcze zobaczę. W momencie kiedy wyleci, mój świat znowu stanie się szary. Dlaczego to stało się akurat teraz, gdy zaczynałem patrzeć na wszystko przez różowe okulary? Cóż, może do końca nie byłem optymistą, ale przecież było lepiej. Cieszyłem się, że udało mi się przeżyć kolejny dzień. Że nie myślałem o samobójstwie. Że chciałem nadal żyć. Coś mi mówiło, że to wróci. W niedzielę w nocy będę planował kolejne nekrologi. Przemówienia na pogrzeb. Epitafium na własnym nagrobku. Sposób umierania.
- Widzisz, co pokazuje. Pięćdziesiąt dwa.
- Ale ja muszę ważyć więcej, żeby stąd wyjść. Niech pan sfałszuje te wyniki, niech pan wpisze na tę kartkę jakąś większą liczbę, proszę...
- Nie mogę, Kellin - westchnął mężczyzna.- Ważysz pięćdziesiąt dwa kilogramy. Tyle muszę wpisać na kartkę. Przykro mi.
- Muszę stąd wyjść, żeby być z Victorem, pan tego nie rozumie? - jęknąłem.- Wyjeżdża jutro, muszę pojechać z nim.
- To nie ze mną to ustalaj - odparł.- Musisz porozmawiać z Addie. To ona jest tu głównym decydentem, jako że zna twój stan zdrowia. Zaraz po dyrektorze.
- To pójdę do dyrektora - oświadczyłem i poszedłem za parawan, żeby się ubrać.
Usłyszałem głośne westchnienie i przewróciłem teatralnie oczami. Założyłem na siebie koszulkę, po czym sięgnąłem po spodnie i zagryzłem dolną wargę. Nikt nie może mnie powstrzymać przez pójściem do dyrektora, tym bardziej, że wiedziałem, gdzie znajdował się jego gabinet. Wszystko szybko załatwię, on mnie wypuści i będę mógł zamieszkać z Victorem w Meksyku, dopóki nie załatwi sobie nowej wizy. Idealny plan, który musi się udać. Gdy byłem już ubrany, wyszedłem zza parawanu i od razu podszedłem do drzwi. Chwyciłem klamkę i spojrzałem na lekarza, który przestał wypisywać moją kartę i przeniósł na mnie wzrok.
- Mogę już iść? - zapytałem niecierpliwie.
- Addie nie miała po ciebie przyjść?
- No przecież sobie poradzę - prychnąłem, po czym nacisnąłem klamkę i wyszedłem na korytarz.
Cóż, pacjenci nie mogli sami chodzić po szpitalu, co najwyżej do łazienki lub po korytarzu, przy którym znajdował się ich pokój. Skończyliśmy badania nieco wcześniej, więc Addie jeszcze tu nie było. Postanowiłem sam wrócić do pokoju... Nie. Muszę iść do dyrektora. Skoro raz wypuścił mnie na zewnątrz, to czemu nie miałby tego zrobić po raz drugi, tylko że już na zawsze? Co mu szkodzi? Nic. Zarabiał dużą ilość pieniędzy na takich osobach jak ja. W szpitale było mnóstwo chorych ludzi. Jedna osoba w te czy wewte  nie zrobi mu większej różnicy. Podreptałem w stronę wind i nacisnąłem guzik. Po chwili stanęła obok mnie jakaś kobieta. Była to terapeutka, poznałem po plakietce. Addie też taką nosiła. Spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi, bo cofną mnie do pokoju, a tego nie chciałem. Miałem określony cel. Kobieta jednak rozpoznała, że jestem pacjentem, a nie żadną osobą z zewnątrz czy kimś z personelu. Może i przytyłem, ale było po mnie widać, że zmagałem się z anoreksją, więc terapeutka nie miała żadnych wątpliwości.
- Dlaczego jesteś sam na korytarzu? - zapytała.- Nie powinieneś być tutaj bez opiekuna. Jesteś pacjentem, nie możesz od tak chodzić sobie po ośrodku.
- Ale ja jestem już zdrowy - mruknąłem.
- Och, oczywiście, że jesteś. Wszyscy są - powiedziała z sarkazmem i gdy winda przyjechała na piętro, chwyciła mnie za ramię i wprowadziła do środka. Wyrwałem się z jej uścisku i spiorunowałem ją wzrokiem.
- Kto jest twoim opiekunem? - zapytała, naciskając guzik z piętrem, na którym znajdowały się pokoje.
- Addie - syknąłem, krzyżując ręce na torsie.
- I czemu z nią nie jesteś?
- Bo nie przyszła po mnie po badaniach?
- Czemu jesteś taki niemiły?
- Bo mogę?
Kobieta już się do mnie nie odzywała. Dojechaliśmy na odpowiednie piętro i na wszelki wypadek terapeutka znowu chwyciła moje ramię. Czułem się głupio, ale jednocześnie byłem strasznie zdenerwowany. Kim ona do cholery jest, żeby mnie tak traktować? Nie jestem rzeczą, umiem sam iść. Nikt nie musi mnie prowadzić. Gdy znaleźliśmy się pod drzwiami mojego pokoju, spojrzałem na kobietę z wrednym uśmieszkiem.
- Masz kluczyk? - zapytała.
- Addie ma.
- Gdzie ona jest...
I wtedy wpadłem na pewien pomysł. Musiałem ją przechytrzyć i rozkojarzyć.
- O, tam idzie, na końcu korytarza! - skłamałem, a gdy kobieta odwróciła się, wyrwałem się z jej uścisku i pędem rzuciłem się w stronę innego korytarza.
Ukażą mnie za to, na pewno ukażą, ale nie obchodziło mnie to. Musiałem dostać się do dyrektora. Przepchałem się przez grupkę jakichś pacjentów i znalazłem się przy windzie z drugiej strony budynku. Szybko naciskałem przycisk, jakby to miało sprawić, że winda przyjedzie szybciej. Gdy wchodziłem do środka, zobaczyłem, że do korytarza wbiega Addie z tą drugą terapuetką.
- Kurwa, kurwa, kurwa, jedź! - warknąłem, a drzwi w końcu się zamknęły.
Nawet nie patrząc na przyciski, nacisnąłem pierwszy lepszy. Nie miałem pojęcia, gdzie jadę. Byle od nich uciec. Jechałem w dół. W końcu winda zatrzymała się i zorientowałem się, że byłem na parterze. Nie o to mi chodziło. Byłem na tyle głupi, że wyszedłem z windy i stanąłem na środku recepcji, wśród ludzi. Było tu ich o wiele za dużo. Większość była z zewnątrz. Obcy. Nie znałem ich. Mogli mi coś zrobić. Rozejrzałem się nerwowo po pomieszczeniu. Co miałem zrobić? Wrócić do windy? Nie mogłem, odjechała. Zrobiło mi się gorąco, a oddychanie przychodziło mi coraz trudniej. Dlaczego miałem wrażenie, że te wszystkie osoby się na mnie gapią? Jestem tematem ich rozmów? To było złe. Oni byli źli. Nadal nie byłem gotowy, aby stawić czoła społeczeństwu. Tu nie chodziło o przybieranie na wadze. Tu chodziło o moja psychikę.
- Nie, nie, nie, Vic? - wyszeptałem, próbując dotrzeć do ściany, aby się o nią oprzeć.
Moje nogi drżały, uginały się pode mną, aż w końcu się poddały, a ja osunąłem się na ziemię. Usłyszałem kobiecy krzyk, a po chwili jakiś mężczyzna podniósł mnie z podłogi i ustawił w pozycji półsiedzącej. Bolała mnie głowa, miałem trudności z oddychaniem, ledwo widziałem. Wszystko widziałem jak przez mgłę. Nie rozpoznawałem twarzy.
- Matko Boska, Kellin! - to była Addie. To na pewno była Addie, to jej głos.- Dziękuję panu bardzi, o mój Boże, czy mógłby mi pan pomóc. Cholera, Kellin, Chryste.
Dlaczego tak krzyczała? Przecież nic się nie stało. Po prostu zrobiłem się trochę zmęczony. Ktoś wziął mnie na ręce i podniósł z podłogi.
- Vic? - wyszeptałem. To na pewno Vic. Chyba go widzę. Przecież umiałem go rozpoznać.
- Tu nie ma Vica, mały - znowu Addie. Vic musiał tutaj być. Przecież go widzę. Zaczęliśmy iść, tak myślę. Znowu się zatrzymaliśmy. Znowu szliśmy. A potem znów stop.
- Hej, Vic. Jutro możemy wrócić razem do domu, jestem już zdrowy.
Znowu ruszyliśmy. Później położono mnie na czymś miękkim, to chyba łóżko.
- Dziękuję panu bardzo, przepraszam za kłopot, dziękuję - och niech ona się zamknie.
Trzaśnięcie drzwiami. Poczułem na materacu pewien ciężar. Próbowałem dojrzeć kto to, ale nie widziałem. Mózg (a może bardziej serce?) podpowiadał mi, że to Vic.
- Wrócimy do Meksyku, Victorze - powiedziałem.- Hej, pamiętasz, jak byliśmy na tym klifie? Jak zrobiłem ci tak loda, ojej - zachichotałem.- Przepraszam, że musiałeś czekać do samego rana. Ale nie gniewasz się, prawda?
- Kellin, to ja, Addie...
- Skąd Addie w Meksyku? Nie, Addie nie było w Meksyku. Była Clara. Nienawidzę jej. Oj, Vic, tak bardzo jej nienawidzę...
- Tu nie ma Vica...
- Pójdziemy na plażę, gdzie po raz pierwszy się pocałowaliśmy, tak. I będziemy się tam pieprzyć do samego rana. Tak, Vic, tak. Wiesz co, jestem zmęczony... - ziewnąłem i zamknąłem oczy, po czym skuliłem się w kłębek.- Dobranoc, Vic. Kocham cię.

Ile spałem? Długo. Bardzo, bardzo długo, bo obudziłem się nazajutrz wczesnym popołudniem. Odespałem nieprzespane noce spędzone na płaczu. Obudziło mnie lekkie szturchnięcie. Otworzyłem oczy i zmarszczyłem brwi. Mój wzrok padł na Addie, która nachylała się nade mną i uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, że już nie spałem. Usiadłem na łóżku i odgarnąłem włosy z oczu. Addie trzymała w rękach tabletki i szklankę z wodą.
- Cześć - powiedziała, a ja wziąłem od niej pastylki, które szybko połknąłem i popiłem. Odłożyłem szklankę na bok.- Będziesz jeszcze spać, czy Vic może do ciebie wejść?
Rozchyliłem nieco wargi i spojrzałem w stronę drzwi, chcąc, aby się otworzyły i pojawił się w nich Vic. Addie wzięła to za wiadomą odpowiedź i podeszła do drzwi, po czym nacisnęła klamkę. Zobaczyłem Vica, który wyglądał na zmęczonego i smutnego. Wtedy to wszystko do mnie dotarło. Była niedziela. Vic dzisiaj wylatywał do Meksyku. W nocy miał samolot i właśnie przyszedł się ze mną pożegnać. W moim gardle uformowała się duża gula, a ja pochyliłem głowę.
- Więc... Zostawię was samych - powiedziała Addie i wyszła z pokoju.
Vic zamknął za nią drzwi i usiadł naprzeciwko mnie.
- Hej - szepnął.
- Hej - odparłem równie cicho, nadal na niego nie patrząc.
To było trudne. Ta świadomość, że spędzasz ostatnie chwile z miłością swojego życia.
- Addie mówiła mi o tym, jak zasłabłeś w recepcji. Co ci strzeliło do głowy, żeby samemu chodzić po szpitalu?
Wzruszyłem ramionami. Włosy przykryły moje oczy, co jeszcze bardziej pomogło mi uniknąć spojrzenia Vica. Czułem się głupio. Polazłem tam, gdzie nie powinienem i oczywiście wszystko skończyło się źle. Byłem magnesem na nieszczęście i rozczarowanie.
- Nie możesz tak robić, Kells - mówił dalej.- Nadal jesteś chory. Musisz poczekać, aż będziesz w stanie sam stuprocentowo funkcjonować.
- Przytyłem tylko dwa kilogramy. Przepraszam - szepnąłem.
Poczułem, jak Vic chwycił mój podbródek i sprawił, że na niego spojrzałem. Drugą dłonią odgarnął moje włosy na bok. W jego czekoladowych oczach widziałem smutek, ale nie rozczarowanie. Nie był mną zawiedziony? Tyłem za wolno. Nie mogłem z nim polecieć, bo nadal miałem niedowagę.
- Nie masz za co przepraszać - powiedział.- Wykonujesz świetną robotę. Nie mogę być z ciebie nic jak tylko dumny. Naprawdę. Pamiętasz, jak ważyłeś trzydzieści parę kilo? - skinąłem głową.- Teraz ważysz dwadzieścia kilogramów więcej. Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki jestem z ciebie dumny. To wspaniałe osiągnięcie.
W głębi serca nadal chciałem ważyć trzydzieści kilogramów, ale tyłem dla Vica i tylko dla niego. Jeśli on się cieszył, że ważyłem więcej, ja cieszyłem się z nim. Dla niego zrobiłbym wszystko, więc jeśli chciał, żebym przytył, starałem się dla niego. Wiedziałem jednak, że chciał, abym z nim poleciał i tego niestety nie mogłem spełnić.
- Mogłem jeść więcej, ale wymiotowałem. Przepraszam.
- Cii, nie mów o tym - lekko musnął moje usta.- Przyszedłem tu... Żeby zrobić coś innego.
Do moich oczu naszły łzy, które po chwili powoli zaczęły spływać po moich policzkach, aby następnie skapnąć na łóżko i wsiąknąć w pościel. Vic otarł kciukami małe kropelki, a ja chwyciłem jego nadgarstki i pokręciłem głową, bo wiedziałem, że to i tak nie pomoże. To mogło nawet pogorszyć sprawę, bo przyzwyczaję się do jego obecności i jeszcze trudniej będzie mi się z nim pożegnać.
- Mam tylko godzinę, Kells - szepnął.
- Nasza ostatnia wspólna godzina? W psychiatryku?
- Wyobraź sobie, że jesteśmy gdzieś indziej.
- W ogóle nie powinniśmy się żegnać. Powinniśmy zostać razem.
- Myślisz, że tego nie chcę?
- Wiem, że chcesz. Po prostu powinniśmy być razem.
Vic westchnął głośno, a ja wdrapałem się na jego kolana i położyłem głowę na jego ramieniu. Objął mnie w pasie i pocałował w czubek głowy, na co zacisnąłem usta w cienką linię i zamknąłem oczy.
- A gdybyś schował mnie do walizki? Przecież jestem mały.
Usłyszałem jego cichy śmiech, na co uśmiechnąłem się lekko przez łzy. Byłem zdesperowany i na siłę szukałem jakiegokolwiek pomysły, żeby z nim pojechać, chociaż doskonale wiedziałem, że i tak tu zostanę. Pozostała mi jedynie nadzieja, że Vic wróci, albo ja szybko stąd wyjdę i będę  mógł samodzielnie funkcjonować. Wtedy polecę do Meksyku. Vic zaczął lekko mnie kołysać, przez co nieco się uspokoiłem, ale i tak było źle. Przytulałem się do niego po raz ostatni.
- Hej, mam coś dla ciebie, wiesz? - powiedział nagle, a ja uniosłem głowę i spojrzałem na niego z zaciekawieniem. Skądś wyciągnął mały album (musiałem nie zauważyć go wcześniej), który mieścił się w dłoni. Zmarszczyłem brwi i wziąłem od niego książeczkę. Gdy ją otworzyłem, zagryzłem dolną wargę i poczułem jak kolejna partia łez napływa mi do oczu.- Zebrałem wszystkie nasze zdjęcia, które mogłem znaleźć. Z Meksyku, stąd. Nie jest ich wiele, ale... Nie chcę, żebyś o mnie zapomniał.
Zamknąłem albumik i naparłem swoimi wargami na usta Vica. To był piękny upominek, znaczył dla mnie więcej niż wiele innych rzeczy razem wziętych. Nawet jeśliby mi go nie dał, nigdy bym o nim nie zapomniał. Nie potrafiłbym. W końcu się od niego oderwałem i oparłem swoje czoło o jego.
- Zostań - powiedziałem cicho.
- Chciałbym, Kells, tak bardzo bym chciał. Ale wiesz, że nie mogę.
- Wszystko będzie dobrze, prawda? Znajdziesz jakiś sposób w Meksyku, żeby do mnie wrócić?
- Będę robił wszystko co w mojej mocy.
- Wszystko będzie dobrze? - spojrzałem prosto w jego oczy. Chciałem usłyszeć szczerą odpowiedź, która sprawi, że nadzieja magicznie do mnie wróci.
- Wszystko będzie dobrze.

Nasze ostatnie wspólne chwile spędziliśmy tak naprawdę na nicnierobieniu. Po prosto delektowaliśmy się sobą, bo obaj nie mieliśmy pojęcia, kiedy znów się zobaczymy. To był niewinny dotyk, delikatne pocałunki, rozmowa, uśmiechy, a pod koniec łzy, które pojawiły się nawet na jego twarzy. Po jakimś czasie do pokoju przyszła Addie i pozwoliła mi odprowadzić Vica do wyjścia ze szpitala, oczywiście przy jej kontroli. Mocno zaciskałem palce na jego dłoni, nie chcąc go wypuścić. Najtrudniejszy moment nadszedł wtedy, gdy Vic musiał już iść, bo uciekał mu czas. Patrzyłem na niego zapłakanymi oczami, ledwo widziałem go przez łzy. Długo trwałem w jego objęciach, a przez równie długi czas po prostu się całowaliśmy. W końcu musieliśmy się od siebie oderwać, bo przyszedł czas na tę najgorszą chwilę.
- Muszę iść - wyszeptał. Zacisnąłem palce na jego ramionach.
- Nie musisz.
- Muszę, Kells...
- Wrócisz?
- Wrócę. Nie wiem kiedy, ale wrócę - otarł łzy z moich policzków.- Kocham cię najmocniej na świecie i zawsze tak będzie, rozumiesz? Zawsze będziesz najważniejszą osobą w moim życiu. Nie będzie nikogo ważniejszego od ciebie. Wrócę do ciebie, skarbie. Wrócę, bo cię kocham.
Rozpłakałem się jeszcze bardziej, ale pokiwałem głową. Zebrałem się w sobie, aby w końcu mu odpowiedzieć. Powiedzieć te najważniejsze słowa.
- Dobrze, ja... Ja poczekam - przełknąłem łzy.- Poczekam, bo cię kocham.

Vic
Jechałem samochodem i patrzyłem na miejski krajobraz za oknem. Jaime odwoził mnie na lotnisko, jako że mój samochód musiałem oddać i nie miałem jak szybko dojechać na miejsce. Nie chciałem jechać taksówką, a na metro miałem za dużo bagażu. Dobrze było mieć jakąś bliską osobę, która wesprze w trudnych momentach, pocieszy... Po prostu będzie.
- Jesteśmy. Hej Vic, jesteśmy - Jaime lekko mnie szturchnął, a ja poderwałem się tak szybko, że uderzyłem twarzą w szybę, od której się odbiłem. Jęknąłem i chwyciłem swoje czoło, w które się uderzyłem.- Spokojnie... Rozumiem, że si e stresujesz, ale to nie powód, żeby się okaleczać.
Westchnąłem głośno i obaj wyszliśmy z samochodu. Wyciągnąłem walizki z bagażnika i udaliśmy się do budynku lotniska. Był późny wieczór - mój samolot odlatywał za nieco ponad dwie godziny. Leciałem do Meksyku, ale po rozprawieniu się z Cobo postanowiłem wrócić do rodzinnego Cancun. Potrzebowałem rodziny, która zrozumie mnie najlepiej.
- O której masz odprawę? - zapytał, gdy znaleźliśmy się w środku. Spojrzałem na tablicę odlotów, a następnie na taśmy, gdzie przeprowadzana była odprawa. Zauważyłem ekran z numerem mojego lotu, ale jeszcze nikogo tam nie było, więc musiałem poczekać.
- Nie wiem, to tylko kwestia czasu - westchnąłem ciężko.
Jaime rozłożył ramiona, a ja po prostu się do niego przytuliłem, w czyście przyjacielski sposób. Nie było tu żadnej chemii - byliśmy przyjaciółmi, którzy mogli na siebie liczyć.
- Daj znać, kiedy wylądujesz - mruknął, gdy po jakimś czasie się od niego odsunąłem.- I szukaj spsoobu na zdobycie wizy.
- Jaime, czy ja... Mogę cię o coś poprosić?
- Oczywiście, że możesz.
- Czy mógłbyś co jakiś czas zaglądać do Kellina? - zapytałem.- Rozmawiał z nim, pilnował go... Nie chcę żeby coś sobie, żeby mu się pogorszyło. Musi jeść, przypominaj mu o tym. I... Jak z nim będziesz, to do mnie dzwoń, wtedy będę mógł z nim rozmawiać. Po prostu się nim zajmij.
- Nie ma problemu, naprawdę. Chociaż tyle mogę zrobić.
- Odprawa lotu numer zero zero trzydzieści jeden do Meksyku odbywa się przy stanowisku numer siedem - z głośników rozległ się kobiecy głos, a ja mocniej chwyciłem swoje walizki.
- Poradzisz sobie, prawda? - zapytał mnie.
- Muszę, Jaime. Dziękuję za wszystko.
- Trzymaj się. Jesteśmy w kontakcie.
Zmusiłem się na lekki uśmiech, pożegnałem się z nim i poszedłem na odprawę. Moje ostatnie chwile w Nowym Jorku spędziłem samotnie, na jednej z ławek na lotnisku. Po dwóch godzinach siedziałem już w samolocie, który wbijał się w powietrze, a ja zostawiałem za sobą wszystko co miałem, z krwawiącym sercem i łzami w oczach.

sobota, 19 października 2013

XVI

Obiecałam, więc jest.
Wiecie, że jeśli będzie jeszcze więcej komentarzy, to mnie uszczęśliwicie? I dostaniecie nowy rozdział.
Tak więc. Bardzo proszę.
_______________________________
- Byłeś w urzędzie?
- Już tysiąc razy ci mówiłem, że byłem.
- I nic?
- Nic, Mike, nic. Już to mówiłem.
- Przepraszam, po prostu się denerwuję.
Minął tydzień od momentu, gdy dowiedziałem się o tym, że muszę wrócić do Meksyku. Nie chciałem, żeby ten czas tak szybko leciał, bo nadal szukałem sposobu, który sprawi, że zostanę w Stanach. Na razie było jednak głucho. Nawet Mike próbował zdziałać coś w Meksyki, ale na marne. Chciał, żebym był z Kellinem, bo to on sprawiał, że byłem szczęśliwy. Troszczył się o mnie. Chciał mojego szczęścia. Tylko dlaczego przesmykiwało się pomiędzy moimi palcami i nie dało się złapać? Chciałbym chwycić je chociaż na chwilę, żeby je wykorzystać i rozwiązać wszystkie problemy. Mała garść szczęścia. Dlaczego tak trudno było je znaleźć? Każdy człowiek powinien mieć swój mały woreczek z szczęśliwym proszkiem. Rzucasz go i wszystko zaczyna się układać. To lepsze niż czterolistna koniczyna, która i tak jest już przereklamowana i nie jestem pewny, czy nadal odgania pecha. Mimo że się starałem, szczęście nie chciało wyjść mi naprzeciw i musiałem stawić czoła przeszkodom postawionym przez los. Tylko dlaczego ciągle wpadałem w mur lub się potykałem?
- Może powinieneś pogadać ze swoimi? - zapytał, a ja zmarszczyłem brwi. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że przecież nie może tego widzieć.
- Że niby z kim?
- Z Meksykanami. Cobo?
- Rozmawiałem. Chyba nie jest z nami, żadnej empatii.
- Znajdź jakiegoś Meksykanina, który zna się na rzeczy i ci pomoże. Tydzień to co prawda mało czasu, ale jeśli znajdziesz odpowiedniego urzędnika, załatwi wszystko raz dwa.
- Nie mam takich znajomości - westchnąłem.
- Potrzebowałbyś jakiegoś... Konsula czy ambasadora...
Wtedy otworzyłem szeroko usta i oczy. Przez jakiś czas się nie odzywałem, przez co Mike zaczął się niepokoić.
- Jesteś tam?
- T-tak, jestem, jestem, ale... Mikey, jesteś geniuszem! - ucieszyłem się.
- Jestem?
- Pojadę do konsulatu Meksyku, tam powinni mi pomóc. Dzięki, Mike, cholernie ci dziękuję!
- Nie jestem pewny, czy tam ci...
- Jadę od razu, do usłyszenia, pozdrów wszystkich, kocham was, pa - powiedziałem na bezdechu.
Rozłączyłem się i z prędkością światła przemieściłem się na korytarz. Nie mogłem tracić czasu. Nie wiem, ile załatwialiby mi dłuższą wizę, jeśli w ogóle zdołam coś wynegocjować. Na razie jednak byłem dobrej myśli, bo kto mi pomoże, jak nie Meksykanie żyjący w Stanach Zjednoczonych? Powinni mnie zrozumieć. Dodatkowo pokrótce opowiem im o Kellinie, jeśli będzie taka potrzeba. Nie chciałem wykorzystywać jego historii i sytuacji, aby wzbudzić w nich litość, ale może przez to moje szanse na wizę się zwiększą? Trzymałem kciuki za samego siebie. Jeśli tutaj się nie uda, to już nigdzie nic nie wskóram. 
Chwyciwszy kluczyki samochodowe i domowe, opuściłem apartament i udałem się na parking. Tam wsiadłem do samochodu, szybko wyjechałem z terenu apartamentowca i włączyłem się w ruch uliczny. Gdy stałem na światłach, wpisałem w GPS konsulat Meksyku w Nowym Jorku i na ekranie pojawił się adres, który mnie interesował. Chyba nie trzeba było uprzedzać nikogo w tym miejscu, że się przyjedzie, prawda? Czy w konsulacie w ogóle załatwiało się takie sprawy jak wizy? Nie miałem pojęcia. Jeśli będzie taka potrzeba, wtargnę do odpowiedniego gabinetu i siłą wymuszę wizę. Nie. Nie zrobię tego. Może i byłem zdesperowany, ale nie chciałem mieć później różnych nieprzyjemności związanych z prawem. To dlatego nie chciałem zostać w Stanach po wygaśnięciu wizy. Nie mogłem ryzykować.
Meksykanie bez odpowiednich dokumentów nie są mile widziani w tym kraju. Skąd ta segregacja? ten widoczny podział na białych Amerykanów i inne rasy? Dlaczego w amerykańskich stołówkach szkolnych Meksykanie siedzą przy jednym stoliku, Azjaci przy drugim, a Afroamerykanie przy trzecim? Może i rozumieją się najlepiej, czują się wśród "swoich ludzi". Jest to jednak nazbyt widoczne, co cholernie mnie martwiło, gdy prowadziłem badania w amerykańskim liceum w Kalifornii, na początku mojego pobytu w Stanach. Gdy dosiadłem się do meksykańskiego stolika, przyjęto mnie z otwartymi rękami, uśmiechami na twarzy i miłymi słowami. Przy stoliku z osobami białymi nie było już tak miło. Meksykanie powiedzieli mi wtedy, że nie warto zajmować się białymi, bo oni i tak będą trzymać się jednego - że są najlepsi. To mnie zmartwiło. Oczywiście, zrobiłem ładne notatki i wszystko mam opisane... Ale my nie o tym.
Podjechałem pod odpowiedni budynek, zaparkowałem samochód na parkingu i wszedłem do środka. Nie był to duży hol - recepcja, dwa korytarze po bokach. Na ścianie za recepcją wisiała duża meksykańska flaga, na której widok mimowolnie się uśmiechnąłem, a na sercu zrobiło mi się cholernie ciepło. Tęskniłem za ojczyzną i jakaś część mnie chciała już wrócić do domu. Lecz musiałem zostać. Nie miałem innego wyjścia. Podszedłem do recepcjonistki, która spojrzała na mnie z uśmiechem i odezwała się jako pierwsza.
- Angielski czy hiszpański?
- Hiszpański - odpowiedziałem już po hiszpańsku, na co kobieta uśmiechnęła się szerzej.- Chciałbym porozmawiać z kimś, kto pomoże mi przedłużyć wizę, która została skrócona. To bardzo ważne, został mi tylko tydzień w Stanach i nikt nie jest w stanie mi pomóc.
- Nawet w urzędzie? W urzędzie do spraw międzynarodowych? - uniosła brew w górę.
- To właśnie tam dobijali mnie jeszcze bardziej i za nic w świecie nie chcieli przedłużyć tej wizy.
- Zaraz zobaczę, co da się zrobić.
Kobieta chwyciła słuchawkę telefonu, który znajdował się na ladzie, po czym wybrała jakiś numer. nie czekała długo, aż ktoś odezwał się po drugiej stronie.
- Mam tu problem z wizą, chodzi o przedłużenie... To podobno ważne, został tylko tydzień... Nikt nie chce panu pomóc... Tak, był w urzędzie.. Nie wiem... Pana nazwisko? - spojrzała na mnie.
- Fuentes. Victor Fuentes. (BOND. DŻEJMZ BOND XD - przyp. aut.)
- Victor Fuentes... Bardzo zależy... Dobrze... Do widzenia! - odłożyła słuchawkę i na mnie spojrzała.- Może spotkać się pan z jednym z pracowników. Powinien panu pomóc, ale nie gwarantuje sukcesu. W każdym razie, korytarz po prawej stronie, ostatnie drzwi, numer piętnaście.
- Dziękuję bardzo - uśmiechnąłem się do niej i zdecydowanym krokiem udałem się do prawego korytarza. Doszedłem do końca, stanąłem przed odpowiednimi drzwiami i mocno w nie zapukałem.
- Proszę! - usłyszałem i nacisnąłem klamkę. Siedział przede mną młody Meksykanin, a przynajmniej tak wywnioskowałem przez jego urodę. Ciemniejsza karnacja, ciemne włosy i oczy, do tego koszula i krawat. Wyglądał na przyjaznego człowieka, ale może to tylko takie moje odczucie, bo przecież pochodziliśmy z jednego kraju. Podszedłem do biurka, za którym siedział i podałem mu rękę na przywitanie. Uścisnął ją.
- Victor Fuentes. Bardzo dziękuję, ze znalazł pan dla mnie trochę czasu - powiedziałem, siadając na fotelu naprzeciwko mężczyzny.
- Juan Partida, miło mi - odparł.- Nie ma za co, naprawdę. To moja praca, nawet jeśli na codzień nie zajmujemy się wizami. Więc w czym tkwi problem?
- Pracuję w Stanach półtora roku. Dostałem informację, że moja wiza została przedłużona do kwietnia przyszłego roku, a w tym samym czasie zostałem poinformowany, że jednak skrócili ją do końca listopada. Powodem były jakieś niejasności w dokumentach z pracy. Ale to nieważne. Chcę wiedzieć, czy mogę przedłużyć wizę. Muszę ją przedłużyć. W urzędzie mnie zbywano, moja przełożona nie potrafi mi nic powiedzieć. Więc stwierdziłem, że może warto przyjść tutaj i zapytać.
- Nie jestem pewien, czy zdołam coś zrobić, skoro urząd już wszystko zatwierdził - westchnął.- My możemy jedynie wpłynąć na jego decyzję, gdy sprawa jest w toku, a nie po zatwierdzeniu dokumentu.
- Nikt nie poinformował mnie o żadnej sprawie, dostałem już wynik końcowy - burknąłem.
- Więc wydaje mi się, że nic z tym nie zrobię, przykro mi. Ale zadzwonię do urzędu. Teraz, przy panu.
Wyciągnął z kieszeni swoją komórkę i po chwili łączył się już z urzędem. Włączył głośnik, abym mógł wszystko słyszeć.
- Witam, pani Fletcher - kurwa jasna, tylko nie ona.- Dzwonię w sprawie przedłużenia wizy pana Victora Fuentes.
- Victor Fuentes? Ta sprawa jest już dawno zamknięta.
- Podobno pan Fuentes nie otrzymał żadnej wiadomości dotyczącej toku sprawy.
- Jestem pewna, że wysłaliśmy odpowiednie dokumenty. Może ich nie otrzymał, to już nie jest nasz problem.
- Nie ma żadnej szansy na przedłużenie wizy?
- Niestety nie. To ostateczna decyzja, wszystko poszło do archiwum.
- Więc... Dziękuję. Do widzenia.
- Do widzenia.
Moje dłonie zaczęły drżeć, a ja pochyliłem głowę i zamknąłem oczy. Nie było żadnych szans, żebym został w Stanach. Za tydzień będę musiał wylecieć i zostawić Kellina samego. Albo jeszcze gorzej - z jego rodzicami. Nie mieściło mi się to w głowie, ale powoli musiałem przyswajać sobie te wszystkie informacje. Cholera, to było za trudne. Stracę osobę, na której najbardziej mi zależy. Stracę cały swój świat, który stawał się kolorowy, aby znów wyblaknąć. Pokolorujcie go. Nie wiem jak... Po prostu go ubarwcie...
- Przykro mi - usłyszałem głos mężczyzny i spojrzałem na niego szklistymi oczami.
- Zdarza się - wyszeptałem.- Dziękuję za starania. Dziękuję.
- Nie ma za co, naprawdę. Gdybym mógł, to zdziałałbym więcej, ale niestety nie jestem w stanie.
- Rozumiem to doskonale. I tak dziękuję - westchnąłem i wstałem z fotela.b Nie rycz teraz. Rozryczysz się jak wyjdziesz z gabinetu, teraz nie rycz..- Do widzenia. Jeszcze raz dziękuję.
- Powodzenia we wszystkim, panie Fuentes. Powodzenia.
Wyszedłem z pokoju i rozbeczałem się jak małe dziecko. Oparłem plecy o ścianę, po której się osunąłem i skuliłem się w kłębek. Drżałem, nie potrafiłem się uspokoić. Byłem prawie trzydziestoletnim mężczyzną, dlaczego jestem taki słaby? Dlaczego płakałem? Dlaczego się martwiłem? Bo byłem człowiekiem, a człowiek z natury pokazuje swoje słabości. Nie ma człowieka, który się nie załamuje. Każdy miał kiedyś ciemne chwile, o których chce zapomnieć. Byłem otoczony przez słabych ludzi i miałem wrażenie, że to właśnie ja byłem w centrum uwagi. Aktualnie byłem najsłabszy. Ktoś musi przejąć pałeczkę, prawda?

Wszedłem do szpitala. Musiałem powiedzieć wszystko Kellinowi. Nie chciałem mówić mu w przeddzień wyjazdu, bo to byłoby zbyt gwałtowne. Musiałem dać mu trochę czasu, aby się przyzwyczaił do nowej sytuacji i jakoś ją zniósł. Dla niego to będzie jeszcze trudniejsze niż dla mnie, biorąc pod uwagę jego stan. Żeby tylko nie zrobił nic głupiego po moim wyjeździe... Nie wybaczyłbym sobie tego. W prawej ręce trzymałem duże karmelowe frappuccino ze Starbucksa, specjalnie dla Kellina. Chociaż w ten sposób mogłem osłodzić mu życie. Gdy stanąłem przed jego drzwiami, z pokoju wyszła Addie i prawie na mnie wpadła. Zamknęła za sobą drzwi i zmarszczyła brwi.
- Dość późno przychodzisz - stwierdziła.- Kellin zaczął się bać, że o nim zapomniałeś. Prawie się rozpłakał, tak za tobą tęskni.
- Chcę mu powiedzieć o moim wyjeździe i musiałem się do tego przygotować... Psychicznie.
- On bardzo to przeżyje...
- Mam nadzieję, że w ogóle przeżyje - westchnąłem.- Trzymaj kciuki, Addie. Trzymaj kciuki.
Chwyciłem klamkę, nacisnąłem ją i wszedłem do sodka. Od razu spotkałem się ze spojrzeniem morskich oczu Kellina, który doskoczył do mnie i od razu naparł swoimi ustami na moje. Oddałem pocałunek, ale w końcu się od niego oderwałem, bo nie po to tu byłem.
- Kawa! - ucieszył się, gdy wręczyłem mu kubek. Chłopak plótł rurkę wargami i zaczął pić. Po kilku dużych łykach spojrzał na mnie i uśmiechnął się, siadając na łóżku.- Dziękuję - powiedział beztrosko, gdy siadałem obok niego. Nie umiałem cieszyć się razem z nim. W mojej głowie było pełno myśli i wersji wypowiedzi, którą muszę powiedzieć, żeby poinformować Kellina o moim wyjeździe. On zauważył mój zły nastrój i zmarszczył brwi.- Co cię trapi?
- Musze ci o czymś powiedzieć. To bardzo ważne.
- Takie słowa nigdy nie znaczą niczego dobrego.
Miał rację. To nie będzie dobra wiadomość. Wziąłem kilka głębokich oddechów, a Kellin znowu zaczął sączyć kawę przez słomkę. Patrzył na mnie tymi swoimi dużymi, jasnymi oczami... Jego perfekcyjność wcale mi nie pomagała.
- Pamiętasz, jak w zeszłym tygodniu odbieraliśmy listy? - odezwałem się w końcu, a Kellin skinął głową.- Były trzy listy, ale otworzyłem tylko jeden. Jak wróciłem do domu, znalazłem pozostałe. W jednym z nich było pismo z urzędu. Dotyczyło mojej wizy.
- Jeszcze bardziej ci ją przedłużyli? - zapytał z blaskiem nadziei w oczach.
- Nie. To... Zadziałało w drugą stronę.
Kellin zmarszczył brwi i rozchylił nieco wargi, analizując to, co mu powiedziałem. Zacisnął palce na kubku i upił trzy łyki kawy. Przez jakiś czas się nie odzywał. Po prostu myślał.
- Dlaczego skrócili? - zapytał w końcu.
- Coś nie zgadzało się z papierami z pracy.
- W sumie to i tak niedługo stąd wyjdę, więc wyjadę z tobą - powiedział.- Addie mówiła, że do końca roku powinienem stąd wyjść, jeśli dotychczasowe postępy się nie zmienią.
- Nie wyzdrowiejesz w tydzień, Kells.
Chłopak prawie wypuścił kubek z dłoni, a jego oczy straciły swój blask i nadzieję. To on tracił nadzieję. Powoli z niego ulatywała. Odłożył kubek na stolik i patrzył na mnie szklistymi oczami.
- T-tydzień? - wydukał.
- Tak - westchnąłem.- Wiza kończy się trzydziestego listopada. Czyli za tydzień.
- Nie, nie, nie, tak nie może być - załkał, a po jego policzkach spłynęły pierwsze łzy.- Miałeś być tu długo, miałeś pomóc mi wyzdrowieć, dlaczego teraz wyjeżdżasz i znów zostawisz mnie samego?
- Nie chcę wyjeżdżać, chcę zostać z tobą, ale nie mogę nic z tym zrobić.
- Miałeś przy mnie być. Miałeś trwać. Nie chcę cię znowu stracić - rozpłakał się na dobre, a ja zbliżyłem się do niego i mocno do siebie przytuliłem. Zacieśnił swój uścisk i zaczął niekontrolowanie drżeć. Widzenie go w takim stanie sprawiało, że moje serce pękało na tysiące kawałków. Nie mogłem patrzeć na to, jak mój skarb cierpiał. Cierpiał przeze mnie.- J-jak wyjedziesz, t-to n-nie bę-dę mieć d-dla kogo żyć - jęknął, a ja zacząłem lekko kołysać go w swoich ramionach.
- Zawsze będę w twoim sercu, a ty będziesz w moim. Żyj dla mnie, nawet jeśli przy tobie nie będę. W Meksyku będę szukać sposobu, żeby wrócić do Stanów i cię stąd zabrać. Będę próbować. Tylko proszę, nie możesz nic sobie zrobić. Za bardzo cię kocham, żebym pozbierał się po twojej stracie.
- Ale j-ja so-sobie n-nie poradzę - pokręcił głową.- Nie możesz wyjechać.
- Muszę, Kells, muszę, mimo że nie chcę, bo wole być z tobą.
- Zrób c-coś, żebyś nie jechał.
- Byłem już we wszystkich możliwych miejscach, nigdzie nie potrafią mi pomóc. Starałem się jak mogłem, ale nic z tego nie wyszło.
Kellin rozbeczał się jeszcze bardziej. Niech przestanie płakać, proszę...
- Będę dzwonić, będziemy rozmawiać przez telefon Addie. Codziennie. Oprócz tego poproszę Jaimego, żeby do ciebie przychodził co jakiś czas i wtedy też będziemy rozmawiać przez telefon.
- Ale n-nie będę mógł c-cię przytulić, po-pocałował... To n-nie to samo.
- Nie potrafię zaproponować ci czegoś innego. Kellin, uwierz mi, nie chcę wyjeżdżać. Nie chcę. Ale muszę, żeby nie trafić do więzienia. Wtedy nie mielibyśmy żadnego kontaktu.
Czułem się jak dorosły tłumaczący dziecku jakieś zjawisko w przyrodzie. Jak najprościej, żeby maluch nie drążył tematu. Kellin zaczął dławić się własnymi łzami, nie potrafił się uspokoić. Próbowałem być silny. Nie chciałem, żeby zobaczył mnie od tej słabej strony, bo wtedy rozklei się jeszcze bardziej. Nie mogłem skazać go na jeszcze większe cierpienie.
- A c-co jeśli wy-wyzdrowieję, a cie-ciebie n-nie b-będzie? -  wyszeptał.
Nie mogłem powiedzieć mu o jego rodzicach, bo trudno będzie mu to przyjąć. Ba, w ogóle tego nie przyjmie! To dla niego za trudne. Skoro ja miałem problem z zaakceptowaniem tego wszystkiego, to co zrobi tak wrażliwa osoba, jaką był Kellin?
- Nie wiem, Kells - westchnąłem.- Ale nie wszystko stracone. Wrócę do Stanów. Wrócę do ciebie.
Nie powiedziałem "obiecuję", bo nie chciałem później łamać swoich obietnic. To złamałoby jego serce. Bo co jeśli nie wrócę? Co jeśli nie uda mi się załatwić wizy? Nie chcę łamać obietnic, więc ich nie składałem. Tym bardziej, że nie chciałem zranić mojego Kellina. Mój Kellin. Mój Kellin, którego znowu muszę zostawić. Nie wybaczę sobie, jeśli coś sobie zrobi po moim wyjeździe. Moim zadaniem była jego ochrona. Musiałem o niego dbać. Miałem na to ostatni tydzień. Dlaczego miałem wrażenie, że ten czas minie o wiele za szybko?
- Cokolwiek by się stało, kocham cię - powiedziałem, patrząc w jego zapłakane oczy.- Kocham cię najmocniej na świecie. Nigdy nie przestanę. Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu, rozumiesz? Bądź dla mnie silny, ja będę dla ciebie.
Kellin otarł łzy dłonią i pokiwał głową. Postara się? Musiał. Musiał to zrobić dla mnie. Bo dla kogo innego, skoro miał tylko mnie, a na dodatek go opuszczałem?
- Masz tu chusteczki? - zapytałem, a chłopak sięgnął do szafki i z szuflady wyciągnął paczkę chusteczek. Otarł łzy z oczu i policzków, wydmuchał nos i pociągnął nim żałośnie. Potem chwycił kubek z kawą i wypił ją do końca na uspokojenie. Musiał znaleźć jakiś sposób, aby jak najlepiej przeżyć ten trudny dla nas czas.
- A może wypuszczą mnie już teraz, przecież ważę aż pięćdziesiąt kilo - szepnął, odkładając kubek na bok.
- To o piętnaście kilogramów za mało - pokręciłem głową.- Addie powiedziała, że nie wyjdziesz ze szpitala w najbliższym czasie.
- A jak przytyję piętnaście kilo w tydzień?
- Myślisz, że to wykonalne?
- Przytyję, muszę przytyć, Vic, muszę. Wtedy z tobą pojadę.
Nie wierzyłem w to. To się nie uda. Mimo to, uśmiechnąłem się do niego smutno. Niech chociaż on ma nadzieję... Którą i tak straci.