czwartek, 18 lipca 2013

XII. I love you to the moon and back.

Wydostali się z betonowej dżungli, jaką był Nowy Jork. Po drodze Mike chciał jeszcze porozmawiać ze słupami i drzewami, które nagle zamieniły się w piękne panny, ale Jesse trzymał go tak mocno, że Fuentes nie miał szans wydostać się z jego uścisku. Na parkingu znaleźli się dosyć szybko, biorąc pod uwagę stan niektórych chłopaków. Może to i lepiej, że Kellin wraz z Viciem zgubili się w tłumie. Nie wiadomo, jak by się teraz zachowywali. Jutro czeka ich bardzo długi dzień, a jeszcze trzeba przeżyć noc...
Przeżyli tę noc, przeżyli też sporo kolejnych. Przeżyli gorące, letnie dni, głośne koncerty, wyzwiska, trudne chwile. Przeżyli to, bo byli silni. Bo mieli siebie, a to umacniało ich jeszcze bardziej. Ludzie chyba lubili ich jako parę, a to motywowało ich do rozwijania tego związku. Nie, żeby przejmowali się negatywnymi komentarzami na swój temat, ale od czasu do czasu miło było usłyszeć coś pozytywnego. Jest się wtedy pewniejszym siebie, powraca chęć życia, które chce dzielić się z ukochaną osobą. Po tych kilku tygodniach obaj byli pewni, że cholernie się kochają i nie wyobrażają sobie dalszego życia bez swojej drugiej połówki.
Wjechali do Michigan, dobrze znanego przez Kellina stanu, gdzie przez jakiś okres swojego dzieciństwa mieszkał i wychowywał się. Nadal mieszkała tutaj jego matka oraz młodsze rodzeństwo. Zapowiedzieli, że przyjadą na koncert, bo rzadko mieli okazję, żeby się spotkać. Lisa, matka Kellina, oczywiście wiedziała o związku swojego najstarszego syna z innym mężczyzną, ale tego nie komentowała. Była tolerancyjną osobą, ale bardziej bolał ją fakt, że Kellin spieprzył sprawę z Katelynne i Copeland. Jednak to było jego życie, miał prawo sam nim kierować. Był dorosłym mężczyzną, który postanowił związać się ze swoim najlepszym przyjacielem i byłoby mu naprawdę miło, gdyby jego najbliżsi to zaakceptowali. Tak czy siak, w Detroit jego matka sama pozna wybranka jej syna i wtedy będziemy mogli porozmawiać o akceptacji.
Wjechali na teren festiwalu. Kellin tym razem nie było w jednym autokarze z Victorem. Postanowili w samotności zastanawiać się nad spotkaniem z rodzicielką młodszego wokalisty. Vic denerwował się o wiele bardziej, niż Kellin. Nie chciał palnąć niczego głupiego, co od razu by go skreśliło. Zależało mu na dobrych kontaktach z rodziną Quinna, nawet jeśli będzie musiał się sporo napracować, aby to osiągnąć. Jeśli zepsuje wszystko na początku, trudno mu będzie odbudować swój dobry wizerunek. Chciał miłości Kellina i akceptacji ze strony jego bliskich. Tylko tyle.
Gdy tour busy zatrzymały się na wyznaczonych miejscach, członkowie zespołów wyszły z nich i zaczerpnęli nieco przyjemnego michigańskiego powietrza. Michigan nie należało do gorących stanów. O tej porze roku było tu przyjemnie, idealnie wręcz. Gdy Kellin wyszedł z autokaru, niemal od razu zobaczył zestresowanego Vica. Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco. Przecież będzie dobrze. Dlaczego miałoby nie być?
Kellin wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer swojej mamy. Usłyszał dobrze znajomy głos po trzech sygnałach. Tęsknił za nią, jak to dziecko.
- Hej skarbie, dotarliście?
- Tak, jesteśmy na miejscu. Gdzie jesteś?
- W drodze. Będę za pół godziny. 
- Czekam. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia, skarbie.
Dobrze się czuł, gdy był nazywany "skarbem". Miło było usłyszeć takie słowa z ust swojej matki, ale chyba jeszcze przyjemniej mu było, gdy mówił mu to Vic. Ten jednak dzisiaj był za bardzo spięty, aby silić się na taką słodycz. Kellin to rozumiał. On sam był nieźle zdenerwowany. Chciał przedstawić swojego chłopaka w jak najlepszym świetle, żeby jego mama się do niego przekonała.
Te ostatnie pół godziny wolności spędził przy Vicu, mówiąc mu, że nie ma się czego obawiać, że wszystko będzie dobrze. Sam jednak stresował się niemniej niż jego chłopak. Vic powoli się uspokajał i przyswajał do siebie wiadomość, że zaraz będzie musiał stawić czoła matce Kellina, którą ten opisywał jako przyjemną, ale pewną siebie kobietę, która nie daje sobie w kasze dmuchać. Gdy po raz kolejny brunet powtarzał, że wszystko jest w porządku, jego telefon zawibrował. Wyciągnął go z kieszeni i odczytał wiadomość. Już na miejscu ;). Kellin odetchnął głośno i chwycił dłoń Vica, splatając ich palce.
- Chodź. Poznasz moją mamę.
Vic zagryzł swoją dolną wargę i poszedł za Kellinem, który ciągnął go w stronę tylnych wejść na teren festiwalu, których używały występujące zespoły i ekipa zajmująca się organizacją imprezy. Stała tam kobieta średniego wzrostu, o długich, brązowych włosach i oczach identycznych jak Kellin. Vic wiedział, że to właśnie była jego matka. Jego przepustka do rodziny Bostwick. Kellin puścił jego rękę i podbiegł do swojej mamy, którą mocno przytulił. Ta odwzajemniła uścisk, uśmiechając się przy tym i gładząc syna po plecach.
- Tęskniłem - mruknął brunet, odsuwając się od Lisy, która nadal się uśmiechała.
- Ja też, skarbie, ja też - odparła, kątem oka zauważając Vica, na którym teraz spoczęło jej spojrzenie. Oho, zaczyna się. Weź się w garść Vic. Masz trzydzieści lat, jesteś dorosłym facetem, umiesz sobie w życiu poradzić. Tylko niestety, jakby zastygł w miejscu i nic nie wskazywało na to, żeby się poruszył. Kellin zauważył jego oporność i chwycił jego rękę, po czym podprowadził go do swojej matki.
- Mamo, to jest Vic, mój chłopak. Vic, to moja mama, Lisa - przedstawił ich sobie i patrzył z uśmiechem, jak oboje podają sobie dłonie na przywitanie. Na twarzy Lisy nie malował się brak akceptacji czy nienawiść. Wręcz przeciwnie. Uśmiechała się, w jej jasnych oczach widać było zadowolenie.
- Witaj, Vic. Miło mi cię poznać - kobieta skinęła głową.- Kellin mi trochę o tobie opowiadał.
- Wcale nie!
- Oj cicho, teraz to tak mówisz, a jak rozmawialiśmy przez telefon, to nie mogłeś się zamknąć - zachichotała, na co Vic uśmiechnął się lekko. Może nie będzie tak źle. Kellin oblał się rumieńcem i spuścił wzrok, chcąc ukryć swoje zakłopotanie. Miał dwadzieścia siedem lat, a czuł się jak licealista.
- Hej, nie rumień się tak. Już bez tego jesteś uroczy - Vic chwycił podbródek bruneta i sprawił, ze ten na niego spojrzał. Kellin uśmiechnął się lekko i musnął usta szatyna. Zrobili się o wiele pewniejsi siebie. Chcieli przeciągnąć pocałunek, ale przerwało im chrząknięcie Lisy, która dawała im znak, że ona nadal tu jest.
- Vic, mogłabym cię, tak jakby, porwać na chwilkę i porozmawiać na osobności?
Fuentes westchnął głośno i skinął głową. Kellin uśmiechnął się do niego pokrzepiająco i pokiwał głową, dając mu znać, ze wszystko będzie dobrze i żeby poszedł rozmawiać z jego matką. Vic wraz z Lisą odeszli na bok, pozostawiając Kellina samego, który wrócił do tour busów. Szatyn czułby się o wiele lepiej, gdyby wiedział, że jego chłopak jest w zasięgu jego wzroku, ale musiał wszystko załatwić sam. To jego chwila prawdy, od której zależy jego przyszłość w tej rodzinie.
- Więc Vic - zaczęła kobieta. - Masz trzydzieści lat i jesteś, jak to ujął Kellin, najwspanialszym facetem na świecie, który sprawia, że mój syn się uśmiecha?
Vic poczuł, że na jego policzki wpływa szkarłatny rumieniec. Zaśmiał się krótko i spojrzał w jasne oczy Lisy.
- Tak, mam trzydzieści lat i jeśli Kellin twierdzi, że jestem najwspanialszym facetem na świecie, to kto wie, może tak jest. Nie mnie oceniać siebie, pozostawiam to innym.
- Posłuchaj mnie. Wydajesz się fajnym facetem i cieszę się, że uszczęśliwiasz mojego syna. Zależy mi na nim, w końcu to moje dziecko. Już przyzwyczaiłam się do faktu, że Kellin postanowił związać się z mężczyzną, chcę dla niego jak najlepiej. Nie skrzywdź go. Widzę, jak na ciebie patrzy. Nie patrzył tak nawet na Katelynne. - Gdy padło to imię, Vic skrzywił się nieco, ale pokiwał głową.-  To znaczy, że Kellin chce, żeby to było na bardzo, bardzo długo. Znam go. Postarajcie się. Kochasz go, Vic?      
- Oczywiście, że tak - powiedział szatyn.- Nie wyobrażam sobie bez niego mojego dalszego życia...
- I uwierz mi, on nie wyobraża sobie swojego życia bez ciebie - Lisa uśmiechnęła się i położyła dłoń na ramieniu mężczyzny.- Nie skrzywdź go. Bo wtedy nie wiem, czy twoja buzia będzie taka ładna.
Vic zaśmiał się, a Lisa mu zawtórowała. Jednak nie było tak źle. Gorzej, gdyby okazała się jakąś głupią, homofobiczną jędzą, która gryzie i rani wszystkich wokół. Vicowi spadł kamień z serca. Oboje udali się w stronę autokarów, gdzie czekał na nich Kellin, z nieco zaniepokojonym wyrazem twarzy. Och, Vic tylko czekał, żeby powiedzieć mu, że wszystko dobrze się skończyło...  

20 sierpnia. Kto by pomyślał, że Warped tak szybko im zleci, podobnie jak połowa ósmego miesiąca. 20 sierpnia. Data, która spędzała Kellinowi i Vicowi sen z powiek. Obaj cholernie się denerwowali tym, co wydarzy się w ten wtorek. Kellin powtarzał Vicowi, że będzie dobrze, że ma po prostu mówić prawdę. Ten natomiast mówił drugiemu, że teraz w końcu będzie naprawdę wolny i będzie mógł zacząć wszystko od początku. Obaj niecierpliwie czekali na ten dzień, jednocześnie strasznie się martwiąc.
- Sprawa rozwodowa państwa Bostwick, Katelynne i Kellin Bostwick, wraz ze świadkami.
- Państwo Bostwick - prychnął Kellin, patrząc spode łba na Katelynne, która wstała z ławki naprzeciwko niego. Jak zawsze dumna, elegancka, za pieniądze Kellina.
Obok bruneta siedział Vic, który trzymał go za rękę i gładził ją kciukiem, chcąc go tym uspokoić. Trochę niewygodnie czuł się w towarzystwie Katelynne, która wysyłała mu bardzo, ale to bardzo nieprzyjazne spojrzenia, jakby życzyła mu najgorszego. Mężczyźni wstali z ławki i weszli na salę sądową. Niech to wszystko minie jak najszybciej i z dobrym skutkiem...

Wszystko skończyło się po godzinie. Mogło zakończyć się wcześniej, oczywiście, ale Katelynne i świadkowie nieco się rozgadali, przez co rozprawa się przeciągnęła. Kellin powiedział może dwa zdania, Vic nie chciał za bardzo wnikać w szczegóły, ale niestety, prawnicy na niego naciskali. Kellin widział, że szatyn cholernie się stresuje i chciał dodać mu trochę otuchy, ale nie był w stanie. W końcu wszystko było zatwierdzone, trzeba było złożyć jeszcze parę podpisów i byli wolni. Kellin był wolny. Nie musiał się już użerać z Katelynne, która wyszła z budynku najszybciej, jak się dało. Tchórz. Mężczyźni opuścili sąd i zaczerpnęli świeżego powietrza, po czym spojrzeli na siebie z uśmiechem i rzucili się sobie w objęcia. Trwali w tym uścisku przez kilka minut, aż w końcu oparli swoje czoła o siebie i połączyli usta w czułym i długim pocałunku. Był pełen uczucia. Nie musieli sobie mówić, że się kochają. To właśnie ten pocałunek to pokazywał. Kellin chciał całować tylko Vica. Chciał budzić się obok niego każdego ranka. Chciał spędzić z nim resztę swojego życia. Obiecał sobie, że tego nie zepsuje. Oderwali się od siebie i spojrzeli sobie w oczy. Znowu ten zabawny kontrast, który ich charakteryzował. To było idealne uzupełnienie.
- Kocham cię.- Powiedzieli jednocześnie, na co zareagowali cichym śmiechem. Niech już tak będzie na zawsze, niech tak pozostanie do końca ich dni...

*2 lata później*
Vic patrzył na swoje odbicie w lustrze. Był ubrany w czarny garnitur, białą koszulę, przy której kołnierzyku znajdowała się czarna muszka. W jego głowie kłębiły się różne myśli. Były w niej wspomnienia, plany na przyszłość, a przede wszystkim dzisiejszy dzień. Do pokoju wszedł Mike, ubrany równie odświętnie. Na jego twarzy malowało się szczęście. Świadczył o tym szeroki uśmiech. Podszedł do swojego starszego brata i poprawił mu muszkę pod szyją. Vic spojrzał na niego zestresowanym wzrokiem.
- Hej, braciszku, głowa do góry! Dlaczego jesteś taki osowiały, co? Zaraz bierzesz ślub, to powinien być najpiękniejszy dzień twojego życia, a ty taki smutny!- zawołał Mike, kładąc obie dłonie na ramionach Vica.- Co ci chodzi po głowie, co? Możesz mi o wszystkim powiedzieć, przecież wiesz.
- Po prostu... - zaczął Vic niepewnie.- Po protu się boję, że nagle... Nie wiem... Ucieknie sprzed ołtarza, wykrzyczy mi, że to jednak nie to, że to błąd... Nie chcę tego usłyszeć.
- Victor - warknął Mike. Oho. Nigdy nie mówił do niego per Victor, więc sprawy zeszły na niebezpieczne tory.- Kocha cię. Ty też go kochasz. Jesteś pojebany, jeśli uważasz, że nagle ucieknie. I co, może wróci do Katelynne? Nie rozśmieszaj mnie. Chodź. Nie możesz spóźnić się na własny ślub.
Na plaży było pełno gości. Uśmiechnięte twarze patrzyły na Vica, gdy ten powolnym krokiem zbliżał się do łuku ślubnego na końcu drogi. Tam stała miłość jego życia. Ten łuk był symbolem nowego początku, czegoś pięknego. I on obawiał się, ze to nie wyjdzie? Był taki głupi. Uśmiechnął się do Kellina, gdy stanął naprzeciwko niego. Tak, to coś pięknego...

*kolejne 3 lata później*
- Łap ją! Boże, Victor, dlaczego jej nie łapiesz?! VICTOR DO JASNEJ CHOLERY!
Kellin złapał małą, dwuletnią dziewczynkę, która biegała po ogrodzie pewnego domu w San Diego. Jego mąż leżał na ogrodowym leżaku i patrzył na to wszystko z uśmiechem na ustach. Jego życie było idealne. Miał kochającego męża, córkę, którą zaadoptowali rok temu, piękny dom przy plaży w San Diego... Właśnie tak chciał, aby wyglądała jego przyszłość. Z tym mężczyzną, w tym miejscu, z małym, roześmianym dzieckiem.
- Nadal nie jestem pewny, czy nadajesz się na ojca - westchnął ze śmiechem Kellin, który usiadł na leżaku obok, z małą na kolanach.- Leżysz, opalasz się, nie wiem po co, ale i tak to robisz. A ja biegam.
- Lubisz biegać - zauważył Vic i wziął dziewczynkę z kolan bruneta. - Co u ciebie, Val? Lubisz, jak tatuś cię goni? Lubisz uciekać, co?
- Nie lubi, jak mówi się na nią Val.
- Valerie jest za długie.
- Nadal: nie lubi, jak mówi się na nią Val - mruknął Kellin, patrząc na małą Valerie, która powoli zasypiała w ramionach swojego drugiego ojca.- Widzisz, zmęczyła się tym bieganiem. Szczerze mówiąc, ja też. Posuń się. - Kellin wstał ze swojego leżaka i usiadł obok Vica. Gdy ten zrobił mu miejsce, młodszy położył się obok niego, kładąc głowę na klatce piersiowej szatyna. Vic ułożył Valerie z swojej drugiej strony. Sielankowo.
- Słodko - uśmiechnął się do Kellina i pocałował go w czoło.
- Yhymmm... - mruknął tylko brunet, przymykając oczy.
- Kocham cię, śpiochu.
- Też cię kocham, moja poduszko.
Vic uśmiechnął się lekko, patrząc na swoje dwa skarby. Tak. Było idealnie. Nie chciał niczego zmieniać.
__________________________________
BOŻE RYCZING. RYCZING!
To koniec tego fica. Ryczing.
Nie martwcie się, niedługo zaczynam pisać kolejnego. Ryczing.
Dziękuję za wszystkie miłe słowa i w ogóle. Kocham Was, Wasze opinie i w ogóle. Piszcie do mnie ;) Kocham Was i dziękuję za wszystko.
Komentujcie, jak Wam się pdoobało to słodkie, boże, słodkie zakończenie.
RYCZING BOŻE!

poniedziałek, 15 lipca 2013

XI. Empire State Of Mind.

Chyba jest długo. Boże, nawet nie wyobrażacie sobie, jak umierałam, gdy to pisałam. Turlam się po podłodze.
Tak czy siak, jest trochę smuta na początku, trochę fluffa no i sporo komedii.
I rozdział dedykuję Psycho Zosi, @mcrforeveer, bo jej obiecałam. Masz tego swojego schlanego Mike'a ;)
Przepraszam za wszelkie błędy, nie chce mi się czytać tego jeszcze raz i poprawiać, lenistwo.
Ach i jeszcze jedna sprawa. W przyszłym tygodniu wyjeżdżam w świat, aż do Niemiec, no i pewnie będę miała tam laptopa, bo moja ciocia mnie lubi i mi go udostępnia na noce i dnie, ale jest jedno "ale". Laptop ma francuską klawiaturę, zero polskich znaków, nie wiem, jak to będzie z rozdziałem dwunastym. Pożyjemy, zobaczymy.
Endżoj.
_______________________________
- K-kurwa, Victor... Huh... Z-zrób... Kurwa... Tak... Jeszcze... Kurwa mać! 
W tour busie Pierce The Veil od godziny słychać było tylko siarczyste przekleństwa, przyśpieszone oddechy i jęki dwóch mężczyzn. Oczywiście, przez całą godzinę nie uprawiali tylko seksu. kto by wytrzymał przy takim tempie? Najpierw było trochę pocałunków, później doszło do rękoczynów (jeśli wiecie co mam na myśli), trochę dławienia się, połykania, aż w końcu skończyło się na tym, co dzieje się teraz. Znaczy się, jeszcze się nie skończyło. Vic leżał na swoim autobusowym łóżku, z Kellinem na sobie, który poruszał biodrami, aby oboje czuli się jak najlepiej. Jako że sufit z koi był dosyć nisko, Kellin był pochylony nad Victorem. Ich klatki piersiowe prawie się stykały. Niemal cały czas ich usta walczyły o dominację, jednak żaden z nich nie mógł pokonać drugiego. Odrywali się od siebie tylko wtedy, gdy z ich ust wyrywały się jęki i krzyki, których nie potrafili stłumić. Nawet nie próbowali tego robić. Wiedzieli, że w tour busie byli sami. Chłopacy nie wytrzymaliby tych dźwięków. Zresztą, obaj słyszeli, jak wychodzą z pojazdu, mówiąc coś o kondomach i dzieciach. Cóż, to dobrze, że sobie poszli. Przynajmniej nic nie odbije się na ich psychice.
- V-Victor, zaraz, huh, zaraz... 
Vic wziął to za sygnał i chwycił męskość Kellina, po której zaczął energicznie ruszać dłonią, co spowodowało, że młodszy mężczyzna wydał z siebie najgłośniejszy z możliwych jęków. Po kilku ruchach nadgarstka i bioder, oboje doszli praktycznie w tym samym momencie. Kellin opadł na Vica, nie przejmując się, że właśnie doszedł na jego brzuch, po czym lekko musnął jego usta i próbował uspokoić swój oddech. Położył głowę na klatce piersiowej szatyna i przymknął oczy. Vic uśmiechnął się lekko, widząc tak niewinnie wyglądającego Kellina. Pocałował go w czubek głowy i powoli zaczął gładzić jego włosy, również przymykając oczy. Te chwile po seksie były najlepsze. Leżało się w ramionach ukochanej osoby, próbując uspokoić oddech, niczym się nie martwiąc. Kellin uniósł głowę i spojrzał na Vica.
- Co? - zapytał Fuentes z uśmiechem. Jak tu się nie uśmiechać, gdy ma się w ramionach takie cudeńko, jakim jest Kellin? Kellin Quinn, ideał nad ideałami, przynajmniej w opinii Vica (i w mojej, hehe - przyp. aut.).
- Nic - Kellin wzruszył ramionami.- Po prostu cię kocham. 
- Też cię kocham. 
Ich usta połączyły się w krótkim, ale czułym pocałunku. Krótkim, bo do oderwania się od siebie zmusił ich krzyk Mike'a. Serio? Dlaczego to zawsze on musiał im przeszkodzić? Czy tu naprawdę nie ma innych kolesi? 
- Za dziesięć minut wychodzimy na miasto, nic tu nie widziałem i nie chcę widzieć, uspokójcie się, seksualne bestie - powiedział, wchodząc do pomieszczenia z dłonią na oczach, aby nie widzieć swojego brata z Kellinem w jednoznacznej sytuacji. - Ruchy, Nowy Jork nie będzie czekał.
Z tymi słowami opuścił część sypialnianą i zostawił chłopaków samych. No tak, Nowy Jork. Kto by pomyślał, że to już dwudziesty pierwszy dzień koncertów. Tyle wydarzyło się przez ten czas. Tyle się zmieniło. Jednak większość ludzi była zdania, że zmieniło się na dobre. Nigdy więcej toksycznych związków, tylko miłość, miłość, miłość. Tęcza, kwiatki, jednorożce, te sprawy.
Kellin westchnął głośno i zszedł z Vica, a następnie wyszedł z pryczy i przeciągnął się niczym kot. Spojrzał na Victora, który usiadł na łóżku i z uśmiechem wpatrywał się w swojego chłopaka.
- Mógłbyś chodzić nago cały czas, wiesz? - zaśmiał się Vic. Kellin pokręcił głową z uśmiechem.
- Co byś zrobił z tłumem rozwydrzonych faneczek, co? Pokonałyby cię. Jestem tego pewien.
- Nie wierzysz we mnie, skarbie, nie wierzysz. Wspólny prysznic? - zaproponował.
- Wspólny prysznic.

- Nareszcie! Myśleliśmy, że już w ogóle nie wyjdziecie.
- Odgłosy z autokaru na to wskazywały.
- Mordy. W. Kubeł.
Najważniejsze, że w ogóle się pokazali, prawda? Pod prysznicem pozwolili sobie na krótką, ale jakże przyjemną rundę drugą. Aż dziwne, że Kellin mógł bez problemu chodzić. Cóż, z bieganiem czy szybkim chodzeniem pewnie będzie problem, ale dopóki potrafi ustać na własnych nogach, dopóty jest dobrze. Obaj wyszli z tour busa, trzymając się za ręce. Spojrzeli pytająco na wszystkich chłopaków, którzy wlepili w nich spojrzenia i uśmiechali się głupkowato. Jeszcze się nie przyzwyczaili?
- To gdzie idziemy? - zapytał Kellin, ignorując swoich przyjaciół.
- No więc tak! - oczywiście jako pierwszy odezwał się Mike, pierwszy organizator jakichkolwiek wyjść, imprez i libacji. - Jako że Nowy Jork to bardzo duże miasto...
- Boże ty Sherlocku!
-...uważam, że nie powinniśmy się za bardzo od siebie oddalać. Tak czy siak, pewnie i tak wszyscy się zgubimy, ale kto by się tym przejmował. Najważniejsza będzie dobra zabawa!
- No nie wiem, ja to bym chciał wrócić do domu... - mruknął Kellin.
- I co, znowu będziecie tak głośno, że nawet przez zatyczki do uszu byłoby was słychać. Proszę was. Idziemy na Times Square, kulturalnie, gęsiego, jak w przedszkolu. Halo, halo, puszczamy rączki. - Mike spojrzał na Kellina i Vica, którzy tylko spojrzeli na niego jak na idiotę. Nie zapowiadało się na to, żeby skończył z tymi dogryzkami i jakże inteligentnymi komentarzami, dlatego najlepiej będzie, jeśli go zignorują. Po jakimś czasie mu się znudzi. Prawdopodobnie. - Dobra, trzymajcie się za te rączki, bo jeszcze się zgubicie i tylko problemy będą. Idziemy, idziemy panowie.
Gdy wszyscy ruszyli za Mike'em (który wyglądał, jakby znał każde duże miasto w Stanach, w którym można było dobrze się zabawić), Kellin wraz z Victorem pozostali trochę z tyłu. Mogli wtedy uniknąć komentarzy czy niewygodnych pytań. Doskonale wiedzieli, że ich kumple nie mieli nic przeciwko ich związkowi, ale to była dla nich nowa rzecz, którą najpierw trzeba obgadać, a później zostawić, bo im się znudziła. Tylko po co pchać się w samo centrum tej głupoty? Lepiej zostać z tyłu i nie przyśpieszać.
- Jak obstawiasz, kiedy im się to znudzi? - zapytał Vic, mocniej zaciskając palce na dłoni Kellina.
- Może za tydzień, dwa. Nie wiem - wzruszył ramionami.- Ale wiesz, to nawet urocze.
- Naprawdę?
- Tak. Wydaje mi się, że Mike jest trochę zazdrosny, że musi dzielić się swoim starszym bratem. To urocze. Gdy moja siostra poznała mnie ze swoim narzeczonym, też byłem zazdrosny. A na jej ślubie? Huh, byłem cholernie, cholernie zazdrosny, bo to moja mała siostrzyczka, która znalazła mężczyznę swojego życia i ja już jej nie wystarczałem. Z Mike'em jest chyba tak samo. Zabrałem mu brata. Jestem zły i nikczemny.
Vic zaśmiał się, po czym zatrzymał ich i objął Kellina w pasie. Coś w tym było. Zgrane rodzeństwo troszczyło się o siebie. "Jeśli coś mu zrobisz, zabiję cię". Ciekawe, kiedy Kellin usłyszy coś takiego od młodszego z braci Fuentes. Starszy z nich właśnie zaczął składać pojedyncze buziaki na ustach bruneta, na co ten zareagował śmiechem i jakoś udało mu się przeciągnąć pocałunek.
- Cieszę się, że zabrałeś mu tego brata - wyszeptał Vic prosto w usta młodszego wokalisty.
- Ja też. Chodź, bo zaraz ich zgubimy.
Ledwo dostrzegli postawione do góry włosy Jaime'ego. Żwawym krokiem poszli za grupką, która jeszcze była widoczna, ale powoli niknęła w tłumie. Szlag by trafił ten zaludniony Nowy Jork. W pewnym momencie Kellin syknął cicho i chwycił mocniej dłoń Vica, który zaniepokojony spojrzał na swojego chłopaka.
- Coś się stało? - zapytał z troską w głosie. Kellin skrzywił się lekko i szybko potrząsnął głową.
- Nie, tylko... Nie idźmy tak szybko.
- Coś nie tak? Noga? Ktoś się nadepnął i nagle złamałeś sobie jakąś kość śródstopia? Łydka? Kolano? Udo?
- Dupa, Victor, dupa.
Na początku Vic nie wiedział o co chodzi, ale po chwili wszystko zaczęło do niego docierać i uśmiechnął się lekko. No tak. To było do przewidzenia.
- Przepraszam Kell, to moja wina. - Powiedział, przytulając go do siebie i całując go w czoło. - Za mocno pchałem, co?
- Boże, to takie niewygodne, tak rozmawiać o tym w miejscu publicznym - Kellin zaśmiał się cicho.- Chodźmy za... Kurwa, Victor.
- Hmm?
- Nie ma ich. Zgubiliśmy ich w tłumie, do jasnej cholery.
Vic chwycił ramię Kellina i odciągnął ich na bok. Szukanie swojej ekipy w środku wielkiego tłumu, zawadzając przy tym śpieszącym się ludziom, nie było dobrym pomysłem. Zresztą, i tak by im się to nie udało. To jak szukanie igły w stogu siana.
- Znasz Nowy Jork? - zapytał szatyn.
- Proszę cię... Byłem tu może trzy razy, woziłem dupę autobusem.
- Może najpierw dostańmy się na Times Square? Pewnie tam będą, jak to postanowił Mike vel kierownik wycieczki.
Kellin pokiwał głową, stwierdzając przy tym, że to dobry pomysł, po czym obaj ruszyli w stronę Times Square. A przynajmniej tak im się wydawało. Żaden z nich nie znał miasta na tyle dobrze, że mógłby się po nim spokojnie poruszać. Gdzie oni w ogóle teraz byli? Kellin zaczął szukać wzrokiem jakiejś tabliczki z nazwą ulicy, ale jego metr siedemdziesiąt dwa wcale mu w tym nie pomagało, gdyż był otoczony przez ludzi o wiele od niego wyższych. Vic nawet nie miał po co się wychylać (OBOŻEJAKCHAMSKO XD - przyp. aut.). Po chwili szturchnął Kellina, na co ten spojrzał na niego pytająco.
- Tam są jakieś drzewa. To chyba Central Park.
- Boże, Victor, naprawdę myślisz, że w Nowym Jorku drzewa są tylko w Central Parku?
- Spójrz na tę kupę betonu.
Kellin przewrócił teatralnie oczami. Nie ma to jak świetna orientacja w terenie. Poszli w stronę zieleni, która rzeczywiście okazała się Central Parkiem. Jeden zero dla Vica. Tylko co dalej? Byli w ścisłym centrum, to pewne, więc do Times Square nie mogło być daleko. Czuli się jak dzieci, które zgubiły mamę w centrum handlowym i nie mogły się odnaleźć wśród wysokich półek. Gdy stanęli w miejscu, otoczeni drzewami, dziećmi i biegającymi ludźmi, Vic spojrzał na Kellina jakby pytając, co dalej.
- A gdybyśmy tak... - zaczął Kellin, marszcząc brwi i usilnie się nad czymś zastanawiając.- Tam, gdzie będzie najwięcej ludzi, będzie Times Square, to chyba logiczne, prawda?
- Ale żeś palnął - westchnął Vic.- Tu wszędzie jest pełno ludzi, to Nowy Jork.
- Chodźmy w stronę światełek.
Kellin pociągnął swojego chłopaka w stronę jakiegoś tłumu ludzi. Trochę im to zajęło, gdyż wszyscy się przepychali, szukali swoich znajomych, mieszali się z bezdomnymi albo też się zgubili. W końcu Kellin zauważył tabliczkę z napisem "7th Ave" i uśmiechnął się dumnie. Po chwili ku im oczom ukazały się billboardy, świecące reklamy, oświetlone budynki i jeszcze więcej ludzi.
- Nie wierzyłeś we mnie, a jednak, wyprowadziłem nas! - zaśmiał się Kellin, muskając ustami policzek Vica.
- Tak, zupełnie jak Mojżesz - mruknął z uśmiechem drugi.- Czyli teraz prosto, tak?
- Yhym. Chodź, może ich znajdziemy, a jeśli się nie uda, trzeba będzie zadzwonić. 
Ruszyli przed siebie. Tłum się przerzedził, można było swobodnie się przemieszczać. Może jednak nie było z nimi tak źle. Jakoś poradzili sobie w terenie. Odnaleźli drogę w Nowym Jorku, cieszmy się i radujmy. W końcu znaleźli się w najbardziej rozpoznawalnym miejscu Times Square (wysoki wieżowiec, na którym prawie zawsze reklamuje się Coca Cola). I gdzie teraz? Mike wyraźnie powiedział, że idą w stronę Times Square. Problem w tym, że to miejsce było ogromne. Jak mają się znaleźć w takim tłumie?
- Dzwoń do Mike'a - powiedział Kellin, patrząc na Vica.
Odeszli na bok, żeby nie robić korku na chodniku. Vic wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer swojego brata. Minął dłuższy czas, aż ten w końcu odebrał. Vic słyszał po drugiej stronie, że zabawa rozkręciła się na całego. Śmiechy, krzyki, głośna muzyka. To będzie cud, jeśli się dogadają.
- Mike?! Gdzie do cholery jasnej jesteście?! - krzyknął, próbując przebić się przez uliczny gwar.
- Braciszku, dupa wołowa z ciebie, nie poszedłeś z nami! 
- Bo się zgubiliśmy, geniuszu.
- Dupa wołowa! 
- Gdzie jesteście?
- Bardzo dobre pytanie. Tone, gdzie jesteśmy? Cóż, nawet Tony nie wie, przykro mi, stary. 
- Mike, do jasnej cholery! Stoimy na Times Square.
- A co mnie to obchodzi? 
- No nie dogadasz się... - mruknął Vic i rozłączył się. Wiedział, że jego brat był już nieźle wstawiony, a na dodatek spalony, więc dalsza rozmowa nie miała większego sensu. Kellin patrzył na szatyna pytającym wzrokiem, chcąc znać szczegóły. - Oprócz tego, że zostałem nazwany dupą wołową, niczego się nie dowiedziałem. Są tak pijani, że nawet nie wiedzą, gdzie są.
Kellin westchnął głośno i zaczął zastanawiać się, co zrobić. Szanse znalezienia przyjaciół były nikłe. Chodzenie po wszystkich lokalach w Nowym Jorku wcale im się nie uśmiechało. 
- Olejmy ich - powiedział nagle.- Jak będą czegoś chcieli, to zadzwonią. Chodźmy gdzieś, do jakiejś knajpki, na kolację...
- Czy to zaproszenie na randkę?
- Tak, Victorze, to zaproszenie na randkę - zaśmiał się młodszy mężczyzna.
Ruszyli przed siebie, w poszukiwaniu jakiejś przyjemnej restauracji. Nie musiała być jakaś wykwintna, oczywiście, że nie. Po prost chcieli dobrze zjeść i w spokoju porozmawiać. Przepchali się przez tłum i zauważyli mały, ale przytulny lokal, z kuchnią indyjską. Weszli do środka i znaleźli stolik dla dwóch osób, zaraz przy oknie. Mieli widok na Times Square. Po chwili podszedł do nich kelner, wręczył menu i odszedł do innego stolika. Kellin otworzył kartę i zaczął ją przeglądać. Czuł na sobie wzrok Vica, który nie był chyba zainteresowany wyborem dań.
- Przez ciebie nie mogę się skupić - uśmiechnął się brunet, podnosząc wzrok znad karty na twarz swojego chłopaka. - Wybrałeś już?
- Tak - powiedział.- Papad z krewetkami. No i nie mogę przestać na ciebie patrzeć.
- Jakie to romantyczne - Kellin przewrócił oczami z rozbawieniem.- Ja jeszcze nie wybrałem, więc poczekaj. Potem będziesz mógł sobie na mnie patrzeć. Co więcej, ja tez na ciebie popatrzę.- Mrugnął do niego i wrócił do wybierania dla siebie posiłku.
Po chwili podszedł do nich kelner. Na początek zamówili dwie szklanki wody (żadnego alkoholu, jutro mają kolejny koncert), a następnie, dla Vica, papad z krewetkami, a dla Kellina curry warzywne. Mężczyzna przyjął zamówienie i wrócił do nich po trzech minutach z szklankami wody. Vic podziękował mu uśmiechem i gdy kelner odszedł, przeniósł wzrok na Kellina, który był... Naburmuszony?
- Co masz taką minę? - zapytał go szatyn, patrząc na niego z lekkim uśmiechem.
- Fajny kelner, co? - Kellin uniósł brew. Vic otworzył szerzej oczy i zakrył usta dłonią, próbując stłumić śmiech. Zazdrosny Kellin to śmieszny Kellin. Zachowywał się teraz jak prawdziwa, zazdrosna baba. - Dlaczego się śmiejesz? Nie odrywałeś od niego wzroku, gdy odchodził od stolika.
- Boże, Kellin, ty jesteś zazdrosny? - zapytał ze śmiechem Fuentes.
- Tak, może i jestem.
Vic zaśmiał się jeszcze raz, po czym chwycił dłoń bruneta, która leżała na stoliku i splótł ich palce. Kciukiem gładził jego bladą skórę, dając mu do zrozumienia, że nie ma o co być zazdrosny, że tylko on się dla niego liczył. Tak w istocie było. Kto by pomyślał, że wpadka ze zdjęciami wyjdzie im na dobre.
- Kells, hej, spójrz na mnie. Posłuchaj - zaczął, zaciskając uścisk na jego dłoni.- Po pierwsze, wcale na niego nie patrzyłem w TEN sposób...
- Ale...
- Cicho. Nie patrzyłem na niego. Po drugie, kocham cię i doskonale to wiesz. Jesteś dla mnie idealny, mimo że czasem zachowujesz się jak rozwydrzona nastolatka, masz swoje humory, czasami nienawidzisz świata i jesteś cholernie chamski... - Kellin przerwał mu wymuszonym chrząknięciem.- Ale kocham cię takiego, jakim jesteś i nie potrzebuję w naszym związku żadnych osób trzecich, bo ty mi wystarczysz. Bo jesteś dla mnie wszystkim, rozumiesz? Kocham cię.
Kelin uśmiechnął się i poczuł, że jego policzki płoną i oblewają się szkarłatem. Nachylił się nieco nad stołem, aby móc zbliżyć się do Vica i pocałował go w usta, długo, czule, idealnie. Po chwili oderwał się od niego, bo nie był pewny, czy inne osoby w restauracji miały ochotę oglądać całującą się parę gejów i znów uśmiechnął się do szatyna.
- Czy to czas, żebym ja też wymienił twoje wady, ale i tak powiedział, że cię kocham? - zapytał, chichocząc.
- Jak chcesz. Mamy sporo czasu, wystarczy na moje wady.
- No więc... Mimo że czasem zachowujesz się, jakbyś był cały czas podniecony, to cię kocham. Nadal się dziwię, że mój tyłek jest w dobrym stanie... - zaśmiał się, a Vic mu zawtórował.- Wkurza mnie, że czasem gadasz po hiszpańsku, żebym specjalnie nie zrozumiał, ale myślę, że to uroczę, więc i tak cię kocham. Irytuje mnie to, jak rozwalasz mi fryzurę, jak mówisz, że zachowuję się jak dziewczyna. Albo wiesz, czego nie lubię? Gdy mi mówisz, że chętnie byś mnie przeleciał.
- Serio? - zdziwił się Vic, unosząc brew w górę.
- Tak - Kellin pokiwał głową. - Czuję się wtedy jak... Jakbym był jakąś panienką lekkich obyczajów.
- Przepraszam...
- To nic. I tak cię kocham. Cholernie mocno, wiesz?
Obaj uśmiechnęli się w tym samym momencie i nachylili nad stołem, aby móc się pocałować. Szybko musnęli swoje usta, po czym wyprostowali się na swoich miejscach. Ich palce nadal były splecione i ręce leżały na stole. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, gdy podszedł do nich kelner i podał im ich zamówienie. Rzucił okiem na ich ręce, uniósł brew w górę i odszedł od stolika. Obaj udali, że wcale tego nie zauważyli i zaczęli jeść. Nie obyło się bez dzielenia się jedzeniem, całusów i dyskretnego muskania nogą łydki drugiego mężczyzny. Gdy skończyli, Vic przywołał kelnera i wyciągnął portfel.
- Nie, ja zapłacę... - odezwał się Kellin, ale Vic uciszył go ruchem dłoni.
- Kiedy indziej - powiedział tylko.
Zerknął na rachunek, który dał mu kelner, po czym dał mu odliczoną kwotę (za te niemiłe spojrzenia napiwku nie ma). Chwycił Kellina za rękę i obaj wyszli z lokalu. Vic wyciągnął telefon z kieszeni i spojrzał na godzinę na wyświetlaczu. Było późno, chyba czas wrócić do autokarów. Jutro grają kolejny koncert, a jeszcze muszą dojechać na miejsce. Zerknął na Kellina.
- Wracamy? - zapytał go młodszy mężczyzna.
- Chyba tak, nawet jeśli nie znam drogi - pokiwał głową Vic.- Idziemy Broadwayem?
Kellin uśmiechnął się szeroko i skręcili w odpowiednią ulicę. Ach, Broadway. Gdyby mieli trochę więcej czasu, chętnie wstąpiliby na jakiś spektakl, ale niestety, nie mieli takiej możliwości. Może innym razem. Gdy tak szli przed siebie, trzymając się za ręce, śmiejąc się i od czasu do czasu posyłając sobie całusy, usłyszeli krzyki i głośne śmiechy. Kojarzyli te głosy, a Vic obawiał się najgorszego. O nie.
- Sssskarbie, mam wygodne łóżeczko, wssskoczymy pod kołderkę i będziemy się kochać, kochać aż do rana!
Tak, to był głos Mike'a. Znowu pijany, znowu spalony, jak to Mike. Jutro znów będzie narzekał, że boli go głowa i nie będzie chciał wyleźć z pryczy. Jego słowom wtórowały głośne śmiechy pozostałych chłopaków. Co było w tym dziwnego? Mike wyrwał panienkę, okej, ale dlaczego inni się z niego śmiali? Wszystko wyjaśniło się, gdy Vic i Kellin podeszli nieco bliżej. Okazało się, że Mike nie był w towarzystwie żadnej dziewczyny. Po prostu tak się upił, że zaczął gadać do słupa, a jego przyjaciele nagrywali go telefonem. Vic westchnął głośno, a Kellin próbował stłumić śmiech.
- Kochanie, tak, tak, kochanie - mówił dalej pijany Fuentes.- Gdy mój brat będzie pieprzył się z tym... E, no... Zzzzzzzz... Z Kelly. Nie. Przecież to facet. No z Kellinem, tak! To my też. My też, skarbie, my też.
Vic chrząknął głośno, żeby wszyscy zwrócili na nich uwagę. Justin spojrzał na parę, z szerokim uśmiechem przylepionym do jego twarzy.
- O, znaleźliście się! - zaśmiał się wesoło. - Mike wyrywa panienkę.
- Widzimy... - mruknął Vic.- Macie zamiar wrócić na parking?
- No nie wiem - Justin wzruszył ramionami.- My jesteśmy trzeźwi. Tylko Mike jest cholernie sponiewierany. Spróbuj z nim pogadać, może cię posłucha.
Vic puścił dłoń Kellina i podszedł do swojego brata, którego poklepał po ramieniu. Mike podskoczył i wydał z siebie głośny pisk, po czym uśmiechnął się szeroko na widok brata i przytulił go mocno.
- Tęskniłeeeeeeeeem.
- Tak, Mikey, ja też tęskniłem - Vic westchnął i poklepał go po plecach, po czym wyrwał się z jego objęć.- Zostaw swoją dziewczynę, idziemy do domu.
- Victorze, tu jest mój dom. Mój dom z... Yhmm... No nie wiem, jak ta piękność ma na, e, imię, ale, no. To mój dom. Tak.
Szatyn policzył w myślach do dziesięciu i odwrócił się do grupy.
- To kto go bierze na barana? - zapytał.
Sam by go podniósł, ale, jakby nie patrzeć, to by wyglądało komicznie. Nie miał nawet metra siedemdziesiąt, a Mike mierzył ponad metr osiemdziesiąt, więc niby jak miałby go nieść? Do przodu wyszedł Jesse, który chwycił Mike'a w pasie i przerzucił go sobie przez ramię.
- Porywają mnie! - krzyknął, klepiąc plecy Jessego.- Gwałciciele i oszuści! Skarbie, ja wrócę, obiecuję. Porywają mnie, ale uwierz, odnajdę cię!
- Ona raczej nie ucieknie za daleko, wiesz? - uśmiechnął się Jaime.
- Wiem. Bo mnie kocha. I na mnie poczeka.
- To będzie długi powrót - zaśmiał się cicho Kellin, podchodząc do Vica i chwytając jego dłoń.
- Jeśli w ogóle wrócimy - uśmiechnął się Vic i cała grupa zaczęła iść w stronę terenu festiwalowego. Chyba.

wtorek, 9 lipca 2013

X. They say that love is forever, your forever is all that I need...

Nowy rozdział. Jest krótki, nie wiem. Jak zwykle mi się nie podoba. Rzygałam tęczą, jak to pisałam. Romantyzm wszędzie. Nie sprawdzałam błędów, bo mi się nie chciało. Sorcia.
No i mam już pomysł na kolejnego fica, więc wytrzymajcie jeszcze z 5 rozdziałami tego i jedziemy z kolejnym.
I prośba. Czytasz- daj znać. Nawet jakieś głupie: Czytam, Dżogurt jesteś zajebista, kocham Cię. Te sprawy XD
*dej sej dat low yz forewa, your forewa yz ol dat aj nyyyyd, plis steeeeej, az long az ju nid <3*
___________________
- Mamy rozprawę 20 sierpnia, kto by pomyślał, że tak szybko wszystko załatwimy - mówił Kellin, gdy wjeżdżali autokarem na parking w Indianapolis, gdzie grali dzisiaj koncert. - Świadkowie też zostali powołani, wiecie, to była konieczność. Nie mam pojęcia po co, ale już niech będzie. Aha, Vic, musisz pojawić się na rozprawie, bo też będziesz musiał coś powiedzieć - spojrzał na Vica, który siedział obok niego.
Szatyn, który pierwszy raz usłyszał o konieczności jego uczestnictwa w sprawie, uniósł brwi w górę. Nie był pewny, czy chciał spotkać się z Katelynne po tym, co się wydarzyło. Rozmowa przez telefon, a spotkanie twarzą w twarz trochę się od siebie różniły i ta druga opcja była o wiele trudniejsza. Ale skoro to było konieczne, będzie musiał się z tym zmierzyć. Dla Kellina. Tylko i wyłącznie dla niego.
- Dobrze, że w ogóle mi powiedziałeś - mruknął z lekkim uśmiechem.
- Rozwód z mojej winy, uparła się na to - kontynuował Kellin, patrząc na chłopaków z SWS i PTV siedzących wokół nich. - Ja rozumiem, może i to była moja wina, ale, do jasnej cholery, przy prawniku zrzuciła wszystko na mnie. Dosłownie. Zaczęła mówić, że tak naprawdę ostatnie miesiące naszego związku były najgorsze, że zajmowałem się tylko sobą i zespołem, że nie zwracałem na nią uwagi.
- Przecież to seryjnie kłamstwa - wtrącił Jesse, unosząc wysoko brew w górę.- Świata nie widziałeś poza swoją rodziną, a już na pewno poza Copeland.
- Dlatego spojrzałem na nią i powiedziałem "Kobieto, co ty pierdolisz?" Gdzieś miałem to, że naprzeciwko siedział prawnik. Nie będzie mnie oczerniać w mojej obecności, przy jakimś obcym facecie. Tak czy siak, cieszę się, że to wszystko skończyło się tak, a nie inaczej.
W końcu kierowca autobusu, Kyle, dał im znać, że mogą wysiadać. Wszyscy opuścili pojazd, aby w końcu zaczerpnąć świeżego powietrza, nawet jeśli na zewnątrz był upał. Na zewnątrz wyszli wszyscy. Cóż, prawie wszyscy. Obok Kyle'a usiadł Jesse. Miał o czymś z nim do pomówienia. Chciał też nawiązać do jednej z ich nocnych rozmów, która wywiązała się między nimi jakiś czas temu. Pora wyciągnąć brudy.
- Jak tam samopoczucie? - zagadał do niego, uśmiechając się lekko, ale jakże fałszywie.
- W porządku? - Kyle zmarszczył brwi, patrząc na Jessego. Cóż, robiło się coraz dziwniej.
- Ciesze się - Jesse skinął głową.- Nie masz niczego... Albo nikogo na sumieniu?
- O czym ty mówisz, do jasnej cholery?
- Och, wydaje mi się, że doskonale wiesz, o czym mówię - warknął Jesse i chwycił mężczyznę za przód koszulki, unosząc go przy tym nieco w górę. Na twarzy kierowcy pojawił się strach i zakłopotanie.
- To ty robiłeś zdjęcia Kellinowi i Vicowi - zaczął Jesse, bardziej stwierdzając, aniżeli pytając. - To ty wrzuciłeś je do sieci, to przez ciebie rozpadło się małżeństwo Kellina i to przez ciebie obaj muszą się tłumaczyć. Przez ciebie ich sekret wyszedł na jaw.
- Tak, ale...
- Winny się tłumaczy - Jesse puścił Kyle'a i spojrzał na niego spode łba.- Może i zrobili głupio, że zaczęli ze sobą kręcić i zaszli aż tak daleko, ale to ich sprawa. Tobie nic do tego. Nawet jeśli teraz zaczną być parą, co jest bardzo możliwe, wystarczy na nich spojrzeć, jak na siebie patrzą, tobie nic do tego. Może po prostu jesteś pieprzonym homofobem?
- Ja...
- Nie chce mi się z tobą rozmawiać - uciął go gitarzysta.- Jeśli jeszcze raz mi podpadniesz, nie chciałbym być w twojej skórze, zrozumiano?
Kyle tylko szybko pokiwał głową. Jesse spojrzał na niego jeszcze raz, z wielkim zdegustowaniem, po czym wyszedł tour busa i zaczerpnął świeżego powietrza.
- Hej, co cię zatrzymało? - zapytał go Gabe.
- Nic specjalnego - Jesse wzruszył ramionami i kątem oka zauważył Kellina i Vica, którzy stali nieco na uboczu. Trzymali się za ręce, ich palce były splecione, a oni patrzyli na siebie, jakby wokół nich nie było świata. Rozmawiali ze sobą, najwyraźniej na poważne tematy. - Hej, co u naszych gołąbków? - zapytał Gabe'a, na co on uśmiechnął się pod nosem i wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Ale przyznaj, uroczo ze sobą wyglądają.
- Kellin wygląda chyba na szczęśliwszego, niż gdy był z Katelynne - stwierdził Jesse, wzdychając przy tym.- Dajmy im pogruchać. Zasługują na to.
- Dobrze, że przynajmniej są uroczy. Gdyby brzydko ze sobą wyglądali, powiedziałbym im to.    

Kellin i Vic odeszli nieco na bok, aby porozmawiać o tym, co może teraz nastąpić. Mam raczej na myśli ich przyszłość. Musieli zadecydować, czy będzie spólna, czy odczekają jeszcze chwilę, aż drama ucichnie i wszystko wróci do normalnego tempa. W głowie każdego z nich pojawiało się to samo pytanie: czy warto było spróbować stworzyć coś trwałego i zarazem pięknego? Ciągnęło ich do siebie. Po tych zdjęciach w internetach (przyp. aut. - przepraszam, że używam "internety", ale moja nołlajfowe oblicze się pokazuje) chyba nikt nie miał wątpliwości, że mieli się ku sobie. Zresztą, co stało na przeszkodzie? Kellin był w trakcie rozwodu, więc, jakby nie patrzeć, był już wolny i nie musiał przejmować się Katelynne. Vic również był singlem, od dłuższego czasu. Jedyną przeszkodą była ich nieśmiałość. Żaden z nich nie miał pojęcia, jak zacząć rozmowę o prawdopodobnym rozpoczęciu związku.
- No więc... - obaj zaczęli w ten sam sposób, w tym samym momencie. Uśmiechnęli się lekko i pochylili głowy, pokazując swoją nieśmiałość. 
- Ty pierwszy - powiedział Kellin, chwytając Vica za rękę. Szatyn wzmocnił uścisk, splatając ich palce.
- Tak naprawdę nie wiem, co mam ci powiedzieć - zaśmiał się starszy. 
- Victor Fuentes mistrzem elokwencji! 
- Hej, masz coś do mojego wypowiadania się? Twoja wypowiedź była przesiąknięta sarkazmem. 
- Jesteś też cholernie bystry - zaśmiał się Kellin i pocałował go w policzek.- Na pewno wiesz, co chcesz powiedzieć. Czyżby nieśmiały Vic pokazał swoją twarz?
Jeśli ktoś nie chce się zamknąć, sam spraw, aby to zrobił. Vic postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i pocałował Kellina w usta, dla którego taki obrót sprawy był miłym zaskoczeniem. Oddał pocałunek i już chciał rozszerzać wargi szatyna językiem, gdy ten się od niego oderwał (Vic, nie język) i spojrzał na niego czekoladowymi oczami, z których nie można było czegokolwiek wyczytać. Kellin uniósł pytająco brew, czekając na wyjaśnienie, dlaczego Fuentes musiał przerwać tę jakże przyjemną chwilę.
- Co teraz będzie, Kells? Chodzi mi o nas. Wszystko się wydało, już nie jesteś z Katelynne, a ja...
- Ty co, Vic?
- Daj mi dokończyć, do jasnej cholery, niszczysz moment!
Kellin uśmiechnął się pod nosem. Po prostu był ciekawy tego, co ma mu do powiedzenia Vic. Taki już był. Musiał wiedzieć wszystko o wszystkim, a już na pewno o JEGO Victorze.
- No więc - od początku zaczął Vic, drapiąc się w tył głowy i nieco spuszczając wzrok.- Skoro już... wszystko się wyjaśniło, a... my nie chcemy tego wszystkiego kończyć, to może byśmy spróbowali...
- Victorze Vincencie Fuentes, czy ty właśnie usiłujesz zapytać mnie, czy zostanę twoim chłopakiem?
Na policzkach Meksykanina pojawiły się rumieńce. Odwrócił wzrok od Kellina, nie chcąc na niego patrzeć. Tak, nieśmiałość przez niego przemawiała i było to doskonale widać. Brunet chwycił jego podbródek i zmusił starszego do spojrzenia na niego. Na początku nic nie mówił. Uśmiechał się tylko, w ten swój nonszalancki sposób, aż kolana miękły. W końcu lekko musnął wargi Vica, ale nie pozwolił mu przeciągnąć pocałunku. Teraz był czas na rozmowę, sobą mogą się zająć później. Pod wieczór na przykład, po koncertach, gdy inni pójdą się nachlać, a oni zostaną sami w autobusie... Nie wybiegajmy w przyszłość.
- Czuję się jak jakiś pieprzony licealista - zaśmiał się Vic.- Pytam dwudziestosiedmioletniego faceta o to, czy chce być moim chłopakiem.
- Tak naprawdę o to nie zapytałeś, nie zdołałeś. Widzisz, licealistom chyba prościej to przychodzi, niż trzydziestoletnim mężczyznom.
- Czyli... Zgadzasz się, czy nie?
- O nic mnie nie zapytałeś.
- Kellin...
- Nie wiem, o czym do mnie mówisz.
- Doskonale wiesz.
- Nie wiem, nie zadałeś żadnego pytania, więc na co mam ci odpowiedzieć.
- Kellin...
- Victor...
- Zostaniesz moim chłopakiem do kurwy nędzy, czy nie?! - krzyknął zniecierpliwiony Vic, na co Kellin zaśmiał się cicho. Był irytujący, doskonale to wiedział, a widok zdenerwowanego Victora bardziej go bawił, aniżeli przerażał.
- Co tak gwałtownie...- mruknął, krzyżując ręce na torsie.- Nie wiem, czy chcę mieć takiego agresywnego chłopaka...
- Bostwick, nie załamuj mnie...
- Teraz przechodzimy na nazwiska?
Cierpliwość Vica się skończyła. Żarty żartami, na początku można było się trochę pośmiać, ale teraz to wszystko stało się po prostu zwyczajnie irytujące. Victor doskonale wiedział, że Kellin to raczej szurnięta osoba, którą trzeba trzepnąć w łeb, żeby się uspokoiła, ale od czasu do czasu można zachować trochę powagi, prawda? Tak okazyjnie. Fuentes odwrócił się do niego plecami i powoli zaczął iść w stronę chłopaków, którzy udawali, że wcale na nich nie patrzą. Słabo im to szło, ale liczyły się chęci, prawda?
- Vic, czekaj. - Kellin złapał go za rękę i przyciągnął do siebie, po czym objął go w pasie i oparł swoje czoło o jego.- Wiesz, że tak się tylko droczyłem, prawda?
Fuentes nic nie odpowiedział. Niech teraz Kelin trochę się namęczy.
- Oj, Viccy, skarbie, doskonale wiesz, że będę twoim chłopakiem, jakkolwiek to brzmi, gdy mówią to do siebie dorośli mężczyźni, ale tak, będę, bo cię... - urwał na moment, patrząc na Vica. Nie potrafił powiedzieć prostego słowa "kocham". Może to nie był jeszcze odpowiedni moment, na powiedzenie drugiemu, że się go kocha? Cóż, znali się cholernie długo, byli dla siebie kochankami też już dłuższy czas, ale żaden nie wypowiedział tych dwóch słów. Kocham cię. Niby łatwe do wypowiedzenia, a jednak sprawiały pewien kłopot. I jak Kellin miał dokończyć to zdanie? Nie był pewny, czy jego uczucia do Vica zaszły aż tak daleko, ale wiedział, że Fuentes był dla niego ważną osobą i nie chciał niczego zepsuć. - Bo cię kurewsko lubię, wiesz. I zależy mi na tobie. Cholernie. Dlatego. Tak. Będę. Twoim. Chłopakiem. Bo. Jesteś. Moim. Światem. - pojedyncze wyrazy opuszczał jego usta, gdy całował wargi Vica, który uśmiechnął się, gdy Kellin skończył mówić. To wiele dla niego znaczyło. Te słowa, które spłynęły z ust Kellina... To był znak, że mogą stworzyć razem coś pięknego, próbując tego nie zepsuć.
- Za romantycznie, zaraz zwymiotuję! - krzyknął Mike, który pojawił się za swoim starszym bratem.

Czas biegł szybko. Niedawno byli jeszcze w Indianapolis, żeby teraz już koncertować w Waszyngtonie. Byli po występach. Wieczór był ciepły i przyjemny. Prawie wszyscy poszli do jakieś knajpy, żeby porządnie się upić. Prawie. Kellin i Vic postanowili odrzucić propozycję Mike'a, który wręcz błagał na kolanach, aby z nimi wyszli. Oni byli jednak nieugięci. Chcieli cokolwiek pamiętać z tego dnia. Zresztą, pogoda była idealna na spacery, więc dlaczego tego nie wykorzystać? Wybrali się nad rzekę Potomak, której brzeg bardzo dobrze zagospodarowano i woda otoczona była zielenią. Szli parkiem trzymając się za ręce. W końcu byli parą. Chyba wszyscy przyzwyczaili się do tego, że okazywali sobie uczucia w miejscach publicznych, na scenie podczas King For A Day, albo przy chłopakach z zespołów, w autobusie czy podczas posiłków. Katelynne nie odzywała się do Kellina. Ich fani byli szczęśliwi, że ich idolom się powodzi. Oczywiście, znalazły się homofobiczne osoby, które wyzywały ich od pedałów czy rzucał innymi epitetami, ale oni nie brali tego do siebie. Byli ze sobą szczęśliwi, i to się liczyło.
Usiedli na miękkiej trawie, wtuleni w siebie, patrząc na zachodzące słońce, które odbijało się od tafli rzeki. Woda mieniła się wieloma kolorami; żółty przechodził w pomarańczowy, ten zaś stawał się czerwienią, a następnie różem. Otaczała ich cisza, której nikt nie chciał przerywać. Kellin spojrzał na Vica i uśmiechnął się lekko. Siedział wtulony w osobę, na której cholernie mu zależało. Z dnia na dzień jego uczucie do Victora rosło. Czuł całkiem coś innego przy nim, niż przy Katelynne. Coś mocniejszego, trwalszego. Magicznego.
- Przestań tak na mnie patrzeć - zaśmiał się Vic, patrząc na Kellina z uśmiechem.
- Nie patrzę - mruknął brunet, rumieniąc się lekko i odwracając wzrok.
- Hej, nie powiedziałem, że mi się to nie podoba.
Vic ujął twarz Kellina w dłonie i czule pocałował go w usta. Nie było tu żadnej walki o dominacje; ich wargi ruszały się w zgodnym tempie, jakby były dla siebie stworzone. To nie był nic nieznaczący, namiętny pocałunek bez emocji, który zwiastował nic innego, jak tylko seks. Tutaj było uczucie, które tylko czekało, aby wystrzelić i dać o sobie znać. Dłonie Kellina powędrowały na talię Vica, który oderwał się od bruneta i oparł swoje czoło o jego. Patrzyli sobie w oczy przez dłuższy czas. Zabawne, gra kontrastów. Jasne, niebieskie, zimne oczy Kellina idealnie komponowały się z czekoladowymi Victora. Podobnie było z odcieniami ich skóry- Vic był opalony, widać było jego latynoskie korzenie, Kellin natomiast był tak blady, że gdy wychodził na dłuższy czas na słońce, po kilku godzinach był czerwony jak homar. A jednak, pasowali do siebie. Pozornie różni, a jednak idealnie się uzupełniali. Czyżby to była prawdziwa miłość?
- Kocham cię.
Który to powiedział? Ich głosy zlały się w jeden. Powiedzieli to w tej samej chwili, na co każdy zareagował lekkim uśmiechem. W końcu to z siebie wyrzucili. Długo to trwało, ale w końcu się udało. Najważniejsze było to, że to, co sobie powiedzieli, było prawdą. Nie żadnymi pustymi słowami rzuconymi na wiatr. To wyszło prosto z ich serca, obaj doskonale to wiedzieli. Ich usta znowu się połączyły, w czułym i namiętnym zarazem pocałunku. Dłonie Vica znalazły się pod koszulką Kellina i zaczęły muskać jego bladą skórę. Brunet oderwał się od niego i uniósł brwi w górę.
- Nie, nie, nie, no chyba nie... - został uciszony przez kolejny pocałunek.
- Kells, niszczysz moment.
- Victor, do jasnej cholery...
- Zamknij się i pocałuj mnie - mruknął Vic, znów wpił się w usta młodszego. Zaczął majstrować przy rozporku Kellina, który stwierdził, że nie ma co z nim walczyć. I tak przegra. Vic wsunął dłoń w bokserki Kellina i chwycił jego przyrodzenie, na co brunet zareagował ciężkim sapnięciem. Szatyn zaczął energicznie poruszać nadgarstkiem. Kellin chwycił ramię Vica i wbił w nie paznokcie. Nie chciał być za głośno. Zwróciliby wtedy na siebie uwagę, a tego nie chcieli. W pewnym momencie jednak nie wytrzymał i krzyknął głośno, co przykuło uwagę pewnej starszej pani, która karmiła kaczki kilkanaście metrów od nich. Zaczęła iść w ich stronę. Vic jednak zdawał się jej nie zauważyć.
- V-Vic, kurwa, Vic - mruknął Kellin, patrząc to na twarz swojego chłopaka, to na zbliżającą się kobietę.- J-jakaś babcia i-idzie, kurwa, w naszą, huh, s-stronę.
- No to co... - mruknął Vic, muskając ustami szyję bruneta.
- BEZWSTYDNICY! WYCHOWANKOWIE SZATANA! EKSHIBICJONIŚCI! ZARAZ ZADZWONIĘ PO POLICJĘ!
Vic wyciągnął rękę z bokserek Kellina. Ten drugi szybko zapiął rozporek i oboje podnieśli się z ziemi, po czym chwycili się za ręce i szybkim krokiem odeszli od kobiety. Nie mieli zamiaru wdawać się z nią w jakieś konwersacje, które ona by pewnie wygrała. Starsze osoby potrafił być bardzo nieprzewidywalne.
- Gdyby nie ta kobieta, chętnie bym cię przeleciał na tej trawie - odezwał się Vic, gdy szli w kierunku parkingu festiwalowego, gdzie stały ich tour busy. 
- W ogóle nie jesteś romantyczny - mruknął Kellin.- Najpierw mówisz, że mnie kochasz, żeby zaraz mi powiedzieć, że chciałbyś mnie przelecieć NA TRAWIE. Przy jakiejś staruszce karmiącej kaczki.
- Oj Kells - uśmiechnął się Victor i zatrzymał się, przez co Kellin też musiał stanąć.- Kocham cię. Bardzo. Cieszę się, że to wszystko się wydało, wiesz? Nie jestem z tobą tylko dla seksu, chociaż wiesz, mógłbym go uprawiać dniami i nocami...
- Mój tyłek by tego nie wytrzymał - wtrącił ze śmiechem Kellin.
- Ale cię kocham. I długo czekałem, żeby tow  końcu powiedzieć.
Kellin uśmiechnął się i po prostu go do siebie przytulił. Żadnych pocałunków, po prostu zastygli w swoich objęciach, rozkoszując się ciepłem bijącym od drugiej osoby.
- Mój autokar jest wolny - odezwał się cicho Kellin.
- Idziemy.

środa, 3 lipca 2013

IX. My love for you was bulletproof but you're the one who shot me.

Ogłoszenia parafialne. 
W rozdziale nie ma seksu, no bo ile można się pieprzyć, nie? Tutaj mamy raczej... Jakąś tam fabułę. Przeczytajcie, to się dowiecie.
Planuję zakończyć to ff w piętnastu rozdziałach. ALE! Nie martwcie się, moi drodzy! Po tym opowiadaniu zacznę pisać inne. Również Kellica, ale jakiegoś innego. Coś się wymyśli.
No i jak zwykle, paplanina Dżogurta: rozdział to masło maślane, według mnie, nie podoba mi się, ale Wam pewnie będzie i to się liczy. Wam się zawsze wszystko podoba, nie rozumiem tego.
Tak czy siak, korzystać! 
________________________
- Kellin, proszę cię, wyjdź spod tej kołdry... 
Vic próbował wyciągnąć Kellina z jego pryczy w autokarze, jednak ten był nieugięty. Wyszedł tylko na występ w Salt Lake City, na którym nie zachowywał się jak on. Nie rozmawiał z publicznością. Chciał, żeby koncert skończył się jak najszybciej. Chciał zniknąć i nikomu się nie pokazywać. Chyba nie było osoby, która nie widziałaby zdjęć. Na Twitterze roiło się od wiadomości od fanów. Niektórzy byli zdegustowani, inni natomiast szczęśliwi ("BOŻE, KELLIC SIĘ UJAWNIŁ!!!!ONE1ONE!1!"). Tumblr ciągle się zacinał, a na Facebook'u na wszystkich fanpejdżach można było zobaczyć fotki. Chłopacy z zespołów zadawali pełno pytań, na które Kellin nie miał siły odpowiadać. Tylko Vic okazał się na tyle silny i odważny, aby coś powiedzieć na ten temat. Na swoim Twitterze napisał, że nic się nie zmieniło. I to wszystko. Mike nie miał zamiaru tego komentować. Jako jedyny o nich wiedział, ale Vic nie wierzył, że to on mógł wrzucić zdjęcia do sieci. To nie był ten typ człowieka. Zresztą, nie było go wtedy przy nich, nie miał jak tego zrobić.
Jednym z największych problemów była Katelynne, która oczywiście już o wszystkim wiedziała. Telefon Kellina wibrował cały czas, ale on nie miał na tyle odwagi, aby go odebrać. Bał się tej rozmowy, od której zależała jego przyszłość. Od tego zależała przyszłość jego rodziny, która prawdopodobnie się rozpadła. Dlatego leżał pod kołdrą, nie zwracając uwagi na prośby Vica. Już nawet jego komórka przestała dzwonić.
- Kellin, spójrz na mnie. Chociaż tyle zrób. 
Brunet jęknął i spojrzał na Vica podpuchniętymi, przekrwionymi oczami. Wyglądał na zmęczonego i zmarnowanego. I tak w istocie było. Nie miał nawet siły, żeby wyjść z koi. Victorowi pękało serce, gdy widział Kellina w takim stanie. Był jego najlepszym przyjacielem, ba, kochankiem, bardzo ważną osobą w jego życiu, z którą łączyło go coś mocniejszego, niż tylko seks i wspólne występy.
- Jak się czujesz? - zapytał Vic, chociaż wiedział, że trudno będzie wyciągnąć z młodszego jakąkolwiek odpowiedź. Na jego pytanie, Kellin tylko pociągnął nosem i nałożył kołdrę na głowę. Vic westchnął głośno i położył się obok bruneta. Objął go w pasie i przytulił do siebie, przy okazji ściągając z jego głowy kołdrę. 
- Kells, wiesz, że masz mnie, prawda? Będę przy tobie obojętnie co by się działo. 
Kellin nadal się nie odzywał. Jedynie patrzył na Vica tymi szklanymi oczami. 
- Stało się, nic z tym nie zrobimy. I tak nam się udało zachować to w tajemnicy przez bardzo długi czas. Ale wiesz, musimy jakoś przez to przebrnąć. Razem damy radę, co? 
Kellin pokiwał lekko głową. Och, wow, coś do niego dotarło! Dobrze mieć obok siebie bliską ci osobę. Najwyraźniej tu nie chodziło tylko o seks. Może Vic zostanie dla niego kimś więcej... 
- Co z Katelynne? - Vic wkroczył w niebezpieczne tematy. 
- Cały czas dzwoniła, ale nie odbierałem... - wyszeptał Kellin, wtulając się w klatkę piersiową szatyna, który westchnął głośno. 
- Musisz z nią porozmawiać. To w końcu twoja... Żona. 
- Nie wiem, co miałbym jej powiedzieć - mruknął brunet.- Hej Katey, przepraszam, że zdradziłem cię z moim najlepszym przyjacielem, jednak wolę chłopców, ale nadal możemy tkwić w tym chorym związku.
Vic nic na to nie odpowiedział. Po prostu leżeli tak, wtuleni w siebie przez parę dobrych minut. Nikt nie przerywał ogarniającej ich ciszy. Obaj musieli poukładać sobie wszystko w głowie. To nie było tak łatwe, jak się wydawało. Zagalopowali się. Gdyby nie okazywali sobie uczuć w miejscach publicznych i na otwartym terenie, wszystko byłoby w porządku. Co mieli zrobić?
- Zadzwoń do niej.- Odezwał się nagle Vic.
- C-co? Nie, nie, nie, Vic, nie. 
- To ja zadzwonię. - Meksykanin wzruszył ramionami i chwycił telefon Kellina leżący przy poduszce. Brunet chwycił Vica za nadgarstek i spojrzał na niego przerażonym wzrokiem. 
- Nie! - prawie krzyknął. 
- Albo ja zadzwonię i nie wiem, jak ta rozmowa się skończy, albo ty zadzwonisz. Kellin, pomyśl. Kiedyś będziesz musiał to zrobić. Im szybciej tym lepiej. 
Kellin westchnął głośno i pokiwał głową, chwytając telefon. Spojrzał jeszcze na Vica przeszywającym, jasnym spojrzeniem.     
- Razem. Znaczy się, włączę głośnik, ja będę mówić, a jak nie dam rady to... Ty coś powiesz. 
Vic pokiwał głową. Kellin wybrał numer Katelynne i włączył głośnik, po czym położył telefon na poduszce między nimi. Cholernie się denerwował. Nawet nie wiedział, co ma powiedzieć! Pewnie powie coś głupiego i spierdoli wszystko jeszcze bardziej. Po szóstym sygnale Katelynne w końcu odebrała. Kellin wziął głęboki oddech i spojrzał na Vica. Ten skinął głową, dając mu do zrozumienia, żeby zaczął mówić.
- Katey... - zaczął, ale kobieta mu przerwała. 
- Teraz mówisz do mnie Katey? Po tym, co mi zrobiłeś? Czy ty sobie wyobrażasz, co ja teraz czuję? 
- Ja... Przepraszam. Przepraszam. 
- Przepraszasz. Szkoda tylko, że mam to gdzieś. Zraniłeś mnie, Kellin. Myślałam, że te prawie pięć lat związku coś dla ciebie znaczą. Najwyraźniej się myliłam. Wiesz, już nawet nie chodzi o mnie. Co z Copeland? Nic dla ciebie nie znaczy? 
- Z-znaczy, kocham ją całym sercem... 
- Gdyby tak było, to nie pieprzyłbyś się z Victorem na boku! 
Teraz Vic postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Widział, że Kellin zaraz się podda i nie będzie wiedział co powiedzieć. To pewnie była jedna z najtrudniejszych rozmów w jego życiu.
- Hej Katelynne, z tej strony Vic Fuentes. Zanim mi przerwiesz, zwyzywasz mnie i tak dalej, po prostu mnie wysłuchaj dobrze? 
Cisza na drugim końcu dała mu jasną odpowiedź, dlatego kontynuował. 
- Nie mam zamiaru kłamać. Kellin też zresztą nie. Tak, sypialiśmy ze sobą, całowaliśmy się, przytulaliśmy. Zachowywaliśmy się jak para. On popełnił błąd. Ja popełniłem błąd. Niestety, już nie da się ich naprawić. Nie wiem, czy Kellin cię kocha. On sam pewnie tego nie wie - Vic zerknął na Kellina, na co ten pokiwał lekko głową.- Ale na pewno kocha Cope. Na pewno. Jest jego całym światem. Trudno mi powiedzieć, co teraz będzie. To zależy od was. 
Tym zdaniem zakończył swoją wypowiedź i spojrzał na Kellina, który westchnął głośno. 
- Chcę rozwodu, Kellin. 
Brunet zamknął oczy i zacisnął usta w cienką linię. Wszystko mu się posypało. Rozwalił swoją rodzinę. Vic chwycił jego dłoń i splótł ich palce, żeby młodszy wokalista miał świadomość, że ma obok siebie kogoś bliskiego, na kogo zawsze może liczyć. Każdy powinien mieć taką osobę.   
- Pojadę do prawnika, sądu, wszystko załatwię. Masz niedługo dłuższą przerwę w Warped, prawda? Miałeś przylecieć do Oregonu. Wtedy podpiszesz papiery i pójdziemy razem do prawnika. Wydaje mi się, że pod koniec sierpnia będzie rozprawa, ale nie wiem, zobaczymy, co z tego wyjdzie. 
Jak ona mogła tak swobodnie o tym mówić? W jej głosie nie było słychać żalu, smutku. Już nawet nie było w nim gniewu. Tak szybko doszła do siebie? Ciekawe, naprawdę. Kellin zacisnął mocniej palce na dłoni Vica. 
- Wszystko pasuje? 
- Tak - powiedział Kellin, zdecydowanie, ze stanowczością w głosie. Nawet Vic się zdziwił, skąd u niego nagle tyle siły. Przed chwilą przecież jeszcze płakał.- Co z Copeland? 
- Zostaje ze mną. To chyba jasne, prawda? Dogadamy się, jak przyjedziesz. Alimenty, odwiedziny, te sprawy. Pasuje? 
- Tak, pasuje... 
- Cieszę się. Do zobaczenia. 
Z tymi słowami Katelynne rozłączyła się. Vic spojrzał pytająco na Kellina. Ten przez dłuższą chwilę się nie odzywał, ale po chwili usiadł na łóżku, wziął głęboki oddech i pokiwał głową. Skoro to się wydarzyło, tak miało być. Trzeba się z tym pogodzić. Tylko to mu pozostało. Nie miał nawet zamiaru się z nią kłócić. Doskonale wiedział, że i tak postawi na swoim. Zresztą, gdyby go prawdziwie kochała, nie rozmawiałaby z nim o rozwodzie przez telefon. Humor nie zmieniłby jej się tak szybko. Natomiast gdyby on ją kochał, nadal by o nią walczył. Może to i lepiej, że to wszystko się stało? Kellin przekonał się, że tak naprawdę Katelynne nic dla niego nie znaczyła. Była tylko matką jego córki. To właśnie ją kochał, swoją małą Coco. Katelynne nie była chyba aż tak wredna osobą, żeby ograniczyć widywanie się z dzieckiem do minimum, prawda?
- Kellin? - jego rozmyślania przerwał głos Vica, który wpatrywał się w niego z ciekawością. - Wszystko w porządku? 
- Nie wiem, Vic, nie wiem - westchnął.- Chociaż... Wiem, wiem do kurwy nędzy. Jest zajebiście, wiesz? Jest kurewsko zajebiście. I nie mówię tak, żebyś się odwalił, czy coś. Nie, jest zajebiście. Bo to wszystko otworzyło mi oczy. Nie kochałem Katelynne. Znaczy się, kochałem kiedyś, ale teraz... To wygasło, wiesz? Nie mam pojęcia, dlaczego wziąłem z nią ślub. Widzisz, byliśmy małżeństwem z dwa miesiące, tylko dwa miesiące. Boże, Victor!
- Hej, przystopuj - zaśmiał się Vic. Kellin pokiwał głową i uśmiechnął się lekko. Nie czuł się załamany. Wręcz przeciwnie. Miał wrażenie, że zakończył jakiś etap swojego życia, aby rozpocząć kolejny, lepszy, ciekawszy, weselszy. Nie wiedział, co dokładnie wydarzy się w tym etapie, ale był przekonany, że na pewno będzie w nim miejsce dla Vica. 
- Po prostu czuję się... Wolny? To chyba dobre słowo. I wiesz co? - spojrzał na szatyna z uśmiechem.- Dziękuję ci. Cholernie ci dziękuję.
- Nie ma za... - Vic nie dokończył swojej wypowiedzi, bo poczuł usta Kellina na swoich.
Ten pocałunek smakował inaczej. Może dlatego, że wszyscy i tak już o nich wiedzieli? Może dlatego, że kwestia rozwiązania związku Kellina i Katelynne leżała tylko w podpisaniu papierów i rozprawy w sądzie? Ten pocałunek był pełen uczucia, pasji... Miłości? Czy między nimi była miłość? Kiedyś nazywali się przyjaciółmi z korzyściami. Owszem, teraz też mogliby się tak nazywać, ale czy tego chcieli? Chcieli uprawiać ze sobą tylko seks, czy spróbować czegoś poważniejszego? Śmiesznie, takie same myśli krążyły teraz po ich głowach, a połączyli tylko swoje usta, które poruszały się zgodnym rytmem. Nikt nie walczył o dominację. Delektowali się sobą. Cieszyli się sobą.
- Tak bardzo pięknie - przerwał im głos Mike'a. 
Oderwali się od siebie i uśmiechnęli się lekko do młodszego z braci. Ten również odpowiedział im uśmiechem. Mike był świetnym człowiekiem. Zresztą, wszyscy chłopcy nie sprawiali wrażenia, że przeszkadza im fakt, że ich przyjaciele okazali się homoseksualistami (lub biseksualistami, przecież oboje byli w związkach z kobietami, kto ich tam wie).
- Nie chciałem przerywać tego pięknego obrazka, ale ruszamy do Denver, no i nie wiem, braciszku, jedziesz z nami, czy może wolisz jeszcze pogruchać z Kellinem?
Cała trójka zaśmiała się głośno. 
- Z czego się śmiejemy? - zapytał Justin, który nagle znalazł się w tour busie razem z resztą chłopaków z Sleeping With Sirens.
- Z niczego specjalnego - powiedział Mike.- Obawiam się, moi drodzy przyjaciele, że droga do Denver upłynie wam w towarzystwie naszej nowej parki. 
- Nie jesteśmy parą! - jednocześnie krzyknęli Kellin i Vic, po czym spojrzeli na siebie i w tym samym czasie oblali rumieńcem. Super, dają im jeszcze więcej dowodów, że są razem, nawet jeśli nie są. Bo przecież nie byli. Żaden z nich nie zapytał drugiego "Hej, chcesz zostać moim chłopakiem?" wprost. Nie mieli nawet pojęcia, czy to w ogóle nastąpi.
- Dobra, dobra, poczekamy, aż się przyznacie - zaśmiał się Jesse. 
- Poczekamy - skinął głową Mike.- To idziesz, czy nie? 
Vic spojrzał na Kellina, na co ten wzruszył ramionami. Chciał, żeby Vic z nim został, ale nie chciał też wybierać za niego. W końcu był dorosłym facetem, sam mógł o sobie decydować.
- Zostanę - powiedział Vic, na co Kellin uśmiechnął się lekko. Nie mógł się powstrzymać i lekko musnął usta szatyna, po czym chwycił jego dłoń i splótł ich palce. 
- I wy nam próbujecie wcisnąć, że nie jesteście razem - Mike przewrócił teatralnie oczami, po czym pomachał wszystkim na pożegnanie i wyszedł z autokaru. 
- Tylko bądźcie cicho, jeśli wy coś ten teges - powiedział Gabe, na co wszyscy odpowiedzieli szczerym śmiechem.

- Zadzwoń, jak już będziesz na miejscu, dobrze? 
- Zadzwonię. 
- I jak już wszystko sobie z nią wyjaśnisz, to też zadzwoń, dobrze? 
- Zadzwonię. 
- I jak będziesz wracał, to też zadzwoń. 
- Boże Vic, zadzwonię! - zaśmiał się Kellin i pocałował Victora w usta, żeby w końcu się zamknął. Spotkało się to z kilkoma spojrzeniami zdegustowania, ale oni mieli to gdzieś. W końcu nie musieli się ukrywać. Cóż, nadal było to trochę niewygodne, kiedy miało się tą świadomość, że zdradziło się żonę ze swoim najlepszym przyjacielem, ale większość powoli już się do tego przyzwyczajała. Najszczęśliwsze był shipperki Kellica (przyp. aut. WYOBRAŻACIE SOBIE, CO BY BYŁO, GDYBY TAK BYŁO NAPRAWDĘ, JEZU, ZGON x__x), które chyba umierały ze szczęścia. Podsumowując, nie było źle. Kellin chyba niepotrzebnie przejmował się tym wszystkim na początku. Teraz był spokojny i zadowolony z takiego, a nie innego obrotu sprawy. Teraz trzeba było zakończyć sprawę z Katelynne.
- Samolot United Airlines lecący do Medford, Oregon, o godzinie dziewiętnastej dwadzieścia właśnie wylądował, prosimy o pasażerów lotu 5599 o udanie się do hali odlotów. Samolot United Airlines lecący do Medford, Oregon, o godzinie dziewiętnastej dwadzieścia właśnie wylądował, prosimy o pasażerów lotu 5599 o udanie się do hali odlotów.
- Idę, bo zaraz odleci mi samolot i niczego nie załatwię - powiedział Kellin. 
- Zadz... 
- Zadzwonię - przerwał mu, po czym przytulił się do niego mocno i przymknął oczy. Poczuł, jak Vic mocniej go do siebie przytula, oplatając go w talii. - Obiecuję. 
Szatyn delikatnie, ale czule pocałował go w usta. Oderwali się od siebie dopiero, gdy na lotnisku ponownie rozległ się kobiecy głos, oznajmujący, że pasażerowie muszą udać się do hali odlotów.
- Do zobaczenia we wtorek - uśmiechnął się, po czym jeszcze szybko pocałował go w usta i zaczął iść w stronę hali odlotów.
Odprowadziło go czekoladowe spojrzenie Vica. Kto by pomyślał. Wylatuje tylko na dwa dni, a będzie za nim tęsknić, jakby rozłąka była o wiele dłuższa. Szczerze mówiąc, Vic był trochę zdenerwowany tym, co wydarzy się w Oregonie. Może nagle Katelynne wybaczy Kellinowi i nie będzie żadnego rozwodu? Nie, żeby to stało na przeszkodzie, ale Fuentes zdążył już przyswoić sobie tą myśl, że teraz Kellin będzie jego i tylko jego. Och, Victorze, zrobiłeś się taki romantyczny! Czyżbyś zaczął czuć do Quinna coś mocniejszego? Patrzył na Kellina tak długo, aż ten nie zniknął mu z pola widzenia, po czym w końcu odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia z lotniska.
Kellin natomiast wszedł do hali odlotów. Spotkał się z kilkoma spojrzeniami, jakby pytającymi go, czy to on jest Kellinem Quinnem i czy to właśnie on zdradził swoją żonę ze swoim przyjacielem. On jednak szedł przed siebie, nie zwracając na nich uwagi. Zatrzymał się dopiero przy wolnym siedzeniu, najbardziej oddalonym od ludzi. Aspołeczny Kellin się ujawnia. Zaczął robić coś z telefonem, trochę Twittera, Instagrama, czas zleciał szybko. Jego samolot był już gotowy, dlatego wyciągnął z plecaka (bo nie było sensu brać walizki na dwa dni, wszystko zostało w tour busie) bilety i paszport, po czym udał się do bramki, gdzie sprawnie przepuszczono go dalej. Kto by pomyślał, że United Airlines będą dzisiaj tak sprawnie działać. Po czterdziestu minutach znalazł się w powietrzu. Chciał dolecieć na miejsce jak najszybciej. Chciał zobaczyć się z córką i załatwić wszystko, co było potrzebne do sprawy rozwodowej. Już przyzwyczaił się do tego, że będzie rozwodnikiem, że nie będzie tak często widywał się z Copeland, ale były też tego plusy. Mógłby spróbować czegoś poważniejszego z Viciem. Miał wrażenie, że i Vic tego chciał, tylko żaden nie miał na tyle odwagi, aby powiedzieć to drugiemu wprost. Muszą poczekać i zobaczyć, jak potoczą się wszystkie sprawy. Myśląc o wszystkim i o niczym, Kellin zapadł w sen. 
Obudził się dwadzieścia minut przed lądowaniem, kiedy stewardessy zaczęły chodzić po pokładzie i sprawdzać, czy wszystko jest w porządku, czy pasażerowie są zapięci i tak dalej. Wszystko poszło sprawnie i po czterdziestu minutach Kellin stał już przed lotniskiem w Medford. Zwykle czekała tu na niego Katelynne, ale czego on mógł się spodziewać? Że skoczy mu na szyję i zacznie całować? Chyba powinien zacząć się odzwyczajać. Poszedł w stronę postoju taksówek. Wsiadł do jednej z nich, podał kierowcy adres i pojechali. Pod domem znalazł się po pół godziny. Na początku ociągał się z wyjściem z samochodu, ale w końcu zapłacił taksówkarzowi i zamknął za sobą drzwi. Wdech, wydech, wdech, wydech. Rusz się, Kellin, nie stój na środku chodnika. W końcu postawił pierwsze kroki i po chwili już dzwonił do drzwi wejściowych. Równie dobrze mógł użyć kluczy, ale czy to było wskazane w takiej sytuacji? Po minucie otworzyła mu Katelynne, która tylko przelotnie na niego spojrzała i zniknęła w wnętrzu domu. Kellin wszedł za nią, prosto do salonu, gdzie na podłodze, wśród zabawek, siedziała Copeland. Brunet uśmiechnął się pod nosem i wziął dziewczynkę na ręce, po czym przytulił ją do siebie i pocałował w czółko. 
- Nie chcę cię widzieć w moim domu, więc zróbmy to, co mamy do zrobienia i wynoś się - odezwała się Katelynne.- Nawet spakowałam ci twoje rzeczy, których nie wziąłeś ze sobą w trasę. 
Kobieta siedziała przy stole, gdzie leżały różne dokumenty. Kellin usiadł na krześle, posadził sobie Cope na kolanach i spojrzał na papiery. Postarała się. Najwyraźniej bardzo zależy jej na tym rozwodzie. 
- Podpisz tutaj - wskazała na miejsce na dole kartki. 
- Poczekaj, do cholery, jeszcze nie przeczytałem - warknął mężczyzna, piorunując ją wzrokiem. 
Przeanalizował dokumenty i skinął głową. 
- Ile chcesz alimentów? 
- Czterysta dolarów miesięcznie. 
- Czy ciebie już kompletnie popierdoliło? - syknął, wstając od stołu i sadzając Cope na podłodze, byle dalej od stołu. Skoro rozmowa ma zejść na takie tory, z takim słownictwem, lepiej, żeby mała nie była w to zaangażowana. Kłócący się rodzice rzucający mięsem nie są najlepszym przykładem dla dziecka. 
- Rozumiem, gdyby źle ci się powodziło, ale nie próbuj mi wmówić, że nie masz swoich pieniędzy. Chyba, że trzymałaś się mnie przez te wszystkie lata tylko ze względu na mój stan konta - powiedział, wracając na swoje miejsce. 
- Jak śmiesz! - oburzyła się Katelynne.- Najpierw zdradzasz mnie z mężczyzną, sprawiasz, że jestem pośmiewiskiem, a teraz wytykasz mi, że niby byłam z tobą tylko dla pieniędzy? 
- Tak, właśnie to robię. 
- Zależy mi na naszej córce. 
- Myślisz, że mi nie? Tylko nie jestem pewny co do tych alimentów. Czy na pewno te pieniądze będą wydane na Cope? Czy może kupisz sobie kolejne ciuchy? 
Katelynne poczuła się w tej chwili bardzo zraniona, ale czy Kellin się tym przejął? Nie. Bo w tym momencie uświadomił sobie, że tak naprawdę jej nie kochał. Przez dłuższy czas był przy niej pewnie tylko ze względu na Copeland. Po co tyle się męczył w tym związku? 
- Mogę wysyłać ci dwieście dolarów miesięcznie, uwierz mi, dla dziecka tyle wystarczy, tym bardziej, że jest jedynaczką - powiedział już spokojniej, wpisując odpowiednią kwotę w odpowiednim miejscu w dokumencie.- I jeszcze jedno. Możesz ograniczyć moją władzę rodzicielską, masz do tego prawo. Ale jest jedno ale. Jeśli będę chciał zobaczyć Cope, to ją kurwa zobaczę, czy tego chcesz, czy nie. 
Podpisał dokumenty w odpowiednim miejscu i wraz z tym podpisem spłynęła na niego fala... Wolności? Tak, miał uczucie, że jest wolny. 
- Mam nadzieję, że się dogadaliśmy. Gdzie te walizki?               
- W sypialni. 
Kellin skinął głową i udał się na piętro, do sypialni, gdzie już nie będzie mu dane sypiać. Nawet nie zastanawiał się jeszcze, gdzie w ogóle będzie mieszkał. Jeśli uda mu się z Viciem, może przeprowadzi się do San Diego. Jeśli nie, może poleci do Michigan, do rodziny i tak znajdzie sobie jakiś przyjemny kącik. Wiedział jedno. Oregon będzie odwiedzał tylko dla siostry, Copeland i podczas tras koncertowych. 
Wzrokiem odnalazł dwie walizki. Wyciągnął telefon i wybrał numer Vica. Nie zadzwonił do niego po wylądowaniu, pewnie zaraz się nasłucha. Głos szatyna usłyszał po dwóch sekundach. Czatował przy tym telefonie, czy co? Cóż, nie narzekał. Miło było usłyszeć jego głos. 
- DLACZEGO TAK PÓŹNO DZWONISZ?! 
Nawet jeśli ten głos był krzykiem, miło było go usłyszeć. 
- Victor, uspokój się, dobra? 
- JAK MAM SIĘ USPOKOIĆ, SKORO OBIECAŁEŚ ZADZWONIĆ, A TEGO NIE ZROBIŁEŚ!
- Zadzwoniłem. Widzisz? Właśnie rozmawiamy.
- Dobra, dobra. I jak? 
- Dogadaliśmy się. Jakoś. Podpisałem to, co miałem podpisać, jest w porządku. 
- Cieszę się. 
- Też się cieszę, Victor. Też się cieszę...