Wydostali się z betonowej dżungli, jaką był Nowy Jork. Po drodze Mike chciał jeszcze porozmawiać ze słupami i drzewami, które nagle zamieniły się w piękne panny, ale Jesse trzymał go tak mocno, że Fuentes nie miał szans wydostać się z jego uścisku. Na parkingu znaleźli się dosyć szybko, biorąc pod uwagę stan niektórych chłopaków. Może to i lepiej, że Kellin wraz z Viciem zgubili się w tłumie. Nie wiadomo, jak by się teraz zachowywali. Jutro czeka ich bardzo długi dzień, a jeszcze trzeba przeżyć noc...
Przeżyli tę noc, przeżyli też sporo kolejnych. Przeżyli gorące, letnie dni, głośne koncerty, wyzwiska, trudne chwile. Przeżyli to, bo byli silni. Bo mieli siebie, a to umacniało ich jeszcze bardziej. Ludzie chyba lubili ich jako parę, a to motywowało ich do rozwijania tego związku. Nie, żeby przejmowali się negatywnymi komentarzami na swój temat, ale od czasu do czasu miło było usłyszeć coś pozytywnego. Jest się wtedy pewniejszym siebie, powraca chęć życia, które chce dzielić się z ukochaną osobą. Po tych kilku tygodniach obaj byli pewni, że cholernie się kochają i nie wyobrażają sobie dalszego życia bez swojej drugiej połówki.
Wjechali do Michigan, dobrze znanego przez Kellina stanu, gdzie przez jakiś okres swojego dzieciństwa mieszkał i wychowywał się. Nadal mieszkała tutaj jego matka oraz młodsze rodzeństwo. Zapowiedzieli, że przyjadą na koncert, bo rzadko mieli okazję, żeby się spotkać. Lisa, matka Kellina, oczywiście wiedziała o związku swojego najstarszego syna z innym mężczyzną, ale tego nie komentowała. Była tolerancyjną osobą, ale bardziej bolał ją fakt, że Kellin spieprzył sprawę z Katelynne i Copeland. Jednak to było jego życie, miał prawo sam nim kierować. Był dorosłym mężczyzną, który postanowił związać się ze swoim najlepszym przyjacielem i byłoby mu naprawdę miło, gdyby jego najbliżsi to zaakceptowali. Tak czy siak, w Detroit jego matka sama pozna wybranka jej syna i wtedy będziemy mogli porozmawiać o akceptacji.
Wjechali na teren festiwalu. Kellin tym razem nie było w jednym autokarze z Victorem. Postanowili w samotności zastanawiać się nad spotkaniem z rodzicielką młodszego wokalisty. Vic denerwował się o wiele bardziej, niż Kellin. Nie chciał palnąć niczego głupiego, co od razu by go skreśliło. Zależało mu na dobrych kontaktach z rodziną Quinna, nawet jeśli będzie musiał się sporo napracować, aby to osiągnąć. Jeśli zepsuje wszystko na początku, trudno mu będzie odbudować swój dobry wizerunek. Chciał miłości Kellina i akceptacji ze strony jego bliskich. Tylko tyle.
Gdy tour busy zatrzymały się na wyznaczonych miejscach, członkowie zespołów wyszły z nich i zaczerpnęli nieco przyjemnego michigańskiego powietrza. Michigan nie należało do gorących stanów. O tej porze roku było tu przyjemnie, idealnie wręcz. Gdy Kellin wyszedł z autokaru, niemal od razu zobaczył zestresowanego Vica. Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco. Przecież będzie dobrze. Dlaczego miałoby nie być?
Kellin wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer swojej mamy. Usłyszał dobrze znajomy głos po trzech sygnałach. Tęsknił za nią, jak to dziecko.
- Hej skarbie, dotarliście?
- Tak, jesteśmy na miejscu. Gdzie jesteś?
- W drodze. Będę za pół godziny.
- Czekam. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia, skarbie.
Dobrze się czuł, gdy był nazywany "skarbem". Miło było usłyszeć takie słowa z ust swojej matki, ale chyba jeszcze przyjemniej mu było, gdy mówił mu to Vic. Ten jednak dzisiaj był za bardzo spięty, aby silić się na taką słodycz. Kellin to rozumiał. On sam był nieźle zdenerwowany. Chciał przedstawić swojego chłopaka w jak najlepszym świetle, żeby jego mama się do niego przekonała.
Te ostatnie pół godziny wolności spędził przy Vicu, mówiąc mu, że nie ma się czego obawiać, że wszystko będzie dobrze. Sam jednak stresował się niemniej niż jego chłopak. Vic powoli się uspokajał i przyswajał do siebie wiadomość, że zaraz będzie musiał stawić czoła matce Kellina, którą ten opisywał jako przyjemną, ale pewną siebie kobietę, która nie daje sobie w kasze dmuchać. Gdy po raz kolejny brunet powtarzał, że wszystko jest w porządku, jego telefon zawibrował. Wyciągnął go z kieszeni i odczytał wiadomość. Już na miejscu ;). Kellin odetchnął głośno i chwycił dłoń Vica, splatając ich palce.
- Chodź. Poznasz moją mamę.
Vic zagryzł swoją dolną wargę i poszedł za Kellinem, który ciągnął go w stronę tylnych wejść na teren festiwalu, których używały występujące zespoły i ekipa zajmująca się organizacją imprezy. Stała tam kobieta średniego wzrostu, o długich, brązowych włosach i oczach identycznych jak Kellin. Vic wiedział, że to właśnie była jego matka. Jego przepustka do rodziny Bostwick. Kellin puścił jego rękę i podbiegł do swojej mamy, którą mocno przytulił. Ta odwzajemniła uścisk, uśmiechając się przy tym i gładząc syna po plecach.
- Tęskniłem - mruknął brunet, odsuwając się od Lisy, która nadal się uśmiechała.
- Ja też, skarbie, ja też - odparła, kątem oka zauważając Vica, na którym teraz spoczęło jej spojrzenie. Oho, zaczyna się. Weź się w garść Vic. Masz trzydzieści lat, jesteś dorosłym facetem, umiesz sobie w życiu poradzić. Tylko niestety, jakby zastygł w miejscu i nic nie wskazywało na to, żeby się poruszył. Kellin zauważył jego oporność i chwycił jego rękę, po czym podprowadził go do swojej matki.
- Mamo, to jest Vic, mój chłopak. Vic, to moja mama, Lisa - przedstawił ich sobie i patrzył z uśmiechem, jak oboje podają sobie dłonie na przywitanie. Na twarzy Lisy nie malował się brak akceptacji czy nienawiść. Wręcz przeciwnie. Uśmiechała się, w jej jasnych oczach widać było zadowolenie.
- Witaj, Vic. Miło mi cię poznać - kobieta skinęła głową.- Kellin mi trochę o tobie opowiadał.
- Wcale nie!
- Oj cicho, teraz to tak mówisz, a jak rozmawialiśmy przez telefon, to nie mogłeś się zamknąć - zachichotała, na co Vic uśmiechnął się lekko. Może nie będzie tak źle. Kellin oblał się rumieńcem i spuścił wzrok, chcąc ukryć swoje zakłopotanie. Miał dwadzieścia siedem lat, a czuł się jak licealista.
- Hej, nie rumień się tak. Już bez tego jesteś uroczy - Vic chwycił podbródek bruneta i sprawił, ze ten na niego spojrzał. Kellin uśmiechnął się lekko i musnął usta szatyna. Zrobili się o wiele pewniejsi siebie. Chcieli przeciągnąć pocałunek, ale przerwało im chrząknięcie Lisy, która dawała im znak, że ona nadal tu jest.
- Vic, mogłabym cię, tak jakby, porwać na chwilkę i porozmawiać na osobności?
Fuentes westchnął głośno i skinął głową. Kellin uśmiechnął się do niego pokrzepiająco i pokiwał głową, dając mu znać, ze wszystko będzie dobrze i żeby poszedł rozmawiać z jego matką. Vic wraz z Lisą odeszli na bok, pozostawiając Kellina samego, który wrócił do tour busów. Szatyn czułby się o wiele lepiej, gdyby wiedział, że jego chłopak jest w zasięgu jego wzroku, ale musiał wszystko załatwić sam. To jego chwila prawdy, od której zależy jego przyszłość w tej rodzinie.
- Więc Vic - zaczęła kobieta. - Masz trzydzieści lat i jesteś, jak to ujął Kellin, najwspanialszym facetem na świecie, który sprawia, że mój syn się uśmiecha?
Vic poczuł, że na jego policzki wpływa szkarłatny rumieniec. Zaśmiał się krótko i spojrzał w jasne oczy Lisy.
- Tak, mam trzydzieści lat i jeśli Kellin twierdzi, że jestem najwspanialszym facetem na świecie, to kto wie, może tak jest. Nie mnie oceniać siebie, pozostawiam to innym.
- Posłuchaj mnie. Wydajesz się fajnym facetem i cieszę się, że uszczęśliwiasz mojego syna. Zależy mi na nim, w końcu to moje dziecko. Już przyzwyczaiłam się do faktu, że Kellin postanowił związać się z mężczyzną, chcę dla niego jak najlepiej. Nie skrzywdź go. Widzę, jak na ciebie patrzy. Nie patrzył tak nawet na Katelynne. - Gdy padło to imię, Vic skrzywił się nieco, ale pokiwał głową.- To znaczy, że Kellin chce, żeby to było na bardzo, bardzo długo. Znam go. Postarajcie się. Kochasz go, Vic?
- Oczywiście, że tak - powiedział szatyn.- Nie wyobrażam sobie bez niego mojego dalszego życia...
- I uwierz mi, on nie wyobraża sobie swojego życia bez ciebie - Lisa uśmiechnęła się i położyła dłoń na ramieniu mężczyzny.- Nie skrzywdź go. Bo wtedy nie wiem, czy twoja buzia będzie taka ładna.
Vic zaśmiał się, a Lisa mu zawtórowała. Jednak nie było tak źle. Gorzej, gdyby okazała się jakąś głupią, homofobiczną jędzą, która gryzie i rani wszystkich wokół. Vicowi spadł kamień z serca. Oboje udali się w stronę autokarów, gdzie czekał na nich Kellin, z nieco zaniepokojonym wyrazem twarzy. Och, Vic tylko czekał, żeby powiedzieć mu, że wszystko dobrze się skończyło...
20 sierpnia. Kto by pomyślał, że Warped tak szybko im zleci, podobnie jak połowa ósmego miesiąca. 20 sierpnia. Data, która spędzała Kellinowi i Vicowi sen z powiek. Obaj cholernie się denerwowali tym, co wydarzy się w ten wtorek. Kellin powtarzał Vicowi, że będzie dobrze, że ma po prostu mówić prawdę. Ten natomiast mówił drugiemu, że teraz w końcu będzie naprawdę wolny i będzie mógł zacząć wszystko od początku. Obaj niecierpliwie czekali na ten dzień, jednocześnie strasznie się martwiąc.
- Sprawa rozwodowa państwa Bostwick, Katelynne i Kellin Bostwick, wraz ze świadkami.
- Państwo Bostwick - prychnął Kellin, patrząc spode łba na Katelynne, która wstała z ławki naprzeciwko niego. Jak zawsze dumna, elegancka, za pieniądze Kellina.
Obok bruneta siedział Vic, który trzymał go za rękę i gładził ją kciukiem, chcąc go tym uspokoić. Trochę niewygodnie czuł się w towarzystwie Katelynne, która wysyłała mu bardzo, ale to bardzo nieprzyjazne spojrzenia, jakby życzyła mu najgorszego. Mężczyźni wstali z ławki i weszli na salę sądową. Niech to wszystko minie jak najszybciej i z dobrym skutkiem...
Wszystko skończyło się po godzinie. Mogło zakończyć się wcześniej, oczywiście, ale Katelynne i świadkowie nieco się rozgadali, przez co rozprawa się przeciągnęła. Kellin powiedział może dwa zdania, Vic nie chciał za bardzo wnikać w szczegóły, ale niestety, prawnicy na niego naciskali. Kellin widział, że szatyn cholernie się stresuje i chciał dodać mu trochę otuchy, ale nie był w stanie. W końcu wszystko było zatwierdzone, trzeba było złożyć jeszcze parę podpisów i byli wolni. Kellin był wolny. Nie musiał się już użerać z Katelynne, która wyszła z budynku najszybciej, jak się dało. Tchórz. Mężczyźni opuścili sąd i zaczerpnęli świeżego powietrza, po czym spojrzeli na siebie z uśmiechem i rzucili się sobie w objęcia. Trwali w tym uścisku przez kilka minut, aż w końcu oparli swoje czoła o siebie i połączyli usta w czułym i długim pocałunku. Był pełen uczucia. Nie musieli sobie mówić, że się kochają. To właśnie ten pocałunek to pokazywał. Kellin chciał całować tylko Vica. Chciał budzić się obok niego każdego ranka. Chciał spędzić z nim resztę swojego życia. Obiecał sobie, że tego nie zepsuje. Oderwali się od siebie i spojrzeli sobie w oczy. Znowu ten zabawny kontrast, który ich charakteryzował. To było idealne uzupełnienie.
- Kocham cię.- Powiedzieli jednocześnie, na co zareagowali cichym śmiechem. Niech już tak będzie na zawsze, niech tak pozostanie do końca ich dni...
*2 lata później*
Vic patrzył na swoje odbicie w lustrze. Był ubrany w czarny garnitur, białą koszulę, przy której kołnierzyku znajdowała się czarna muszka. W jego głowie kłębiły się różne myśli. Były w niej wspomnienia, plany na przyszłość, a przede wszystkim dzisiejszy dzień. Do pokoju wszedł Mike, ubrany równie odświętnie. Na jego twarzy malowało się szczęście. Świadczył o tym szeroki uśmiech. Podszedł do swojego starszego brata i poprawił mu muszkę pod szyją. Vic spojrzał na niego zestresowanym wzrokiem.
- Hej, braciszku, głowa do góry! Dlaczego jesteś taki osowiały, co? Zaraz bierzesz ślub, to powinien być najpiękniejszy dzień twojego życia, a ty taki smutny!- zawołał Mike, kładąc obie dłonie na ramionach Vica.- Co ci chodzi po głowie, co? Możesz mi o wszystkim powiedzieć, przecież wiesz.
- Po prostu... - zaczął Vic niepewnie.- Po protu się boję, że nagle... Nie wiem... Ucieknie sprzed ołtarza, wykrzyczy mi, że to jednak nie to, że to błąd... Nie chcę tego usłyszeć.
- Victor - warknął Mike. Oho. Nigdy nie mówił do niego per Victor, więc sprawy zeszły na niebezpieczne tory.- Kocha cię. Ty też go kochasz. Jesteś pojebany, jeśli uważasz, że nagle ucieknie. I co, może wróci do Katelynne? Nie rozśmieszaj mnie. Chodź. Nie możesz spóźnić się na własny ślub.
Na plaży było pełno gości. Uśmiechnięte twarze patrzyły na Vica, gdy ten powolnym krokiem zbliżał się do łuku ślubnego na końcu drogi. Tam stała miłość jego życia. Ten łuk był symbolem nowego początku, czegoś pięknego. I on obawiał się, ze to nie wyjdzie? Był taki głupi. Uśmiechnął się do Kellina, gdy stanął naprzeciwko niego. Tak, to coś pięknego...
*kolejne 3 lata później*
- Łap ją! Boże, Victor, dlaczego jej nie łapiesz?! VICTOR DO JASNEJ CHOLERY!
Kellin złapał małą, dwuletnią dziewczynkę, która biegała po ogrodzie pewnego domu w San Diego. Jego mąż leżał na ogrodowym leżaku i patrzył na to wszystko z uśmiechem na ustach. Jego życie było idealne. Miał kochającego męża, córkę, którą zaadoptowali rok temu, piękny dom przy plaży w San Diego... Właśnie tak chciał, aby wyglądała jego przyszłość. Z tym mężczyzną, w tym miejscu, z małym, roześmianym dzieckiem.
- Nadal nie jestem pewny, czy nadajesz się na ojca - westchnął ze śmiechem Kellin, który usiadł na leżaku obok, z małą na kolanach.- Leżysz, opalasz się, nie wiem po co, ale i tak to robisz. A ja biegam.
- Lubisz biegać - zauważył Vic i wziął dziewczynkę z kolan bruneta. - Co u ciebie, Val? Lubisz, jak tatuś cię goni? Lubisz uciekać, co?
- Nie lubi, jak mówi się na nią Val.
- Valerie jest za długie.
- Nadal: nie lubi, jak mówi się na nią Val - mruknął Kellin, patrząc na małą Valerie, która powoli zasypiała w ramionach swojego drugiego ojca.- Widzisz, zmęczyła się tym bieganiem. Szczerze mówiąc, ja też. Posuń się. - Kellin wstał ze swojego leżaka i usiadł obok Vica. Gdy ten zrobił mu miejsce, młodszy położył się obok niego, kładąc głowę na klatce piersiowej szatyna. Vic ułożył Valerie z swojej drugiej strony. Sielankowo.
- Słodko - uśmiechnął się do Kellina i pocałował go w czoło.
- Yhymmm... - mruknął tylko brunet, przymykając oczy.
- Kocham cię, śpiochu.
- Też cię kocham, moja poduszko.
Vic uśmiechnął się lekko, patrząc na swoje dwa skarby. Tak. Było idealnie. Nie chciał niczego zmieniać.
__________________________________
BOŻE RYCZING. RYCZING!
To koniec tego fica. Ryczing.
Nie martwcie się, niedługo zaczynam pisać kolejnego. Ryczing.
Dziękuję za wszystkie miłe słowa i w ogóle. Kocham Was, Wasze opinie i w ogóle. Piszcie do mnie ;) Kocham Was i dziękuję za wszystko.
Komentujcie, jak Wam się pdoobało to słodkie, boże, słodkie zakończenie.
RYCZING BOŻE!
Przeżyli tę noc, przeżyli też sporo kolejnych. Przeżyli gorące, letnie dni, głośne koncerty, wyzwiska, trudne chwile. Przeżyli to, bo byli silni. Bo mieli siebie, a to umacniało ich jeszcze bardziej. Ludzie chyba lubili ich jako parę, a to motywowało ich do rozwijania tego związku. Nie, żeby przejmowali się negatywnymi komentarzami na swój temat, ale od czasu do czasu miło było usłyszeć coś pozytywnego. Jest się wtedy pewniejszym siebie, powraca chęć życia, które chce dzielić się z ukochaną osobą. Po tych kilku tygodniach obaj byli pewni, że cholernie się kochają i nie wyobrażają sobie dalszego życia bez swojej drugiej połówki.
Wjechali do Michigan, dobrze znanego przez Kellina stanu, gdzie przez jakiś okres swojego dzieciństwa mieszkał i wychowywał się. Nadal mieszkała tutaj jego matka oraz młodsze rodzeństwo. Zapowiedzieli, że przyjadą na koncert, bo rzadko mieli okazję, żeby się spotkać. Lisa, matka Kellina, oczywiście wiedziała o związku swojego najstarszego syna z innym mężczyzną, ale tego nie komentowała. Była tolerancyjną osobą, ale bardziej bolał ją fakt, że Kellin spieprzył sprawę z Katelynne i Copeland. Jednak to było jego życie, miał prawo sam nim kierować. Był dorosłym mężczyzną, który postanowił związać się ze swoim najlepszym przyjacielem i byłoby mu naprawdę miło, gdyby jego najbliżsi to zaakceptowali. Tak czy siak, w Detroit jego matka sama pozna wybranka jej syna i wtedy będziemy mogli porozmawiać o akceptacji.
Wjechali na teren festiwalu. Kellin tym razem nie było w jednym autokarze z Victorem. Postanowili w samotności zastanawiać się nad spotkaniem z rodzicielką młodszego wokalisty. Vic denerwował się o wiele bardziej, niż Kellin. Nie chciał palnąć niczego głupiego, co od razu by go skreśliło. Zależało mu na dobrych kontaktach z rodziną Quinna, nawet jeśli będzie musiał się sporo napracować, aby to osiągnąć. Jeśli zepsuje wszystko na początku, trudno mu będzie odbudować swój dobry wizerunek. Chciał miłości Kellina i akceptacji ze strony jego bliskich. Tylko tyle.
Gdy tour busy zatrzymały się na wyznaczonych miejscach, członkowie zespołów wyszły z nich i zaczerpnęli nieco przyjemnego michigańskiego powietrza. Michigan nie należało do gorących stanów. O tej porze roku było tu przyjemnie, idealnie wręcz. Gdy Kellin wyszedł z autokaru, niemal od razu zobaczył zestresowanego Vica. Uśmiechnął się do niego pokrzepiająco. Przecież będzie dobrze. Dlaczego miałoby nie być?
Kellin wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer swojej mamy. Usłyszał dobrze znajomy głos po trzech sygnałach. Tęsknił za nią, jak to dziecko.
- Hej skarbie, dotarliście?
- Tak, jesteśmy na miejscu. Gdzie jesteś?
- W drodze. Będę za pół godziny.
- Czekam. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia, skarbie.
Dobrze się czuł, gdy był nazywany "skarbem". Miło było usłyszeć takie słowa z ust swojej matki, ale chyba jeszcze przyjemniej mu było, gdy mówił mu to Vic. Ten jednak dzisiaj był za bardzo spięty, aby silić się na taką słodycz. Kellin to rozumiał. On sam był nieźle zdenerwowany. Chciał przedstawić swojego chłopaka w jak najlepszym świetle, żeby jego mama się do niego przekonała.
Te ostatnie pół godziny wolności spędził przy Vicu, mówiąc mu, że nie ma się czego obawiać, że wszystko będzie dobrze. Sam jednak stresował się niemniej niż jego chłopak. Vic powoli się uspokajał i przyswajał do siebie wiadomość, że zaraz będzie musiał stawić czoła matce Kellina, którą ten opisywał jako przyjemną, ale pewną siebie kobietę, która nie daje sobie w kasze dmuchać. Gdy po raz kolejny brunet powtarzał, że wszystko jest w porządku, jego telefon zawibrował. Wyciągnął go z kieszeni i odczytał wiadomość. Już na miejscu ;). Kellin odetchnął głośno i chwycił dłoń Vica, splatając ich palce.
- Chodź. Poznasz moją mamę.
Vic zagryzł swoją dolną wargę i poszedł za Kellinem, który ciągnął go w stronę tylnych wejść na teren festiwalu, których używały występujące zespoły i ekipa zajmująca się organizacją imprezy. Stała tam kobieta średniego wzrostu, o długich, brązowych włosach i oczach identycznych jak Kellin. Vic wiedział, że to właśnie była jego matka. Jego przepustka do rodziny Bostwick. Kellin puścił jego rękę i podbiegł do swojej mamy, którą mocno przytulił. Ta odwzajemniła uścisk, uśmiechając się przy tym i gładząc syna po plecach.
- Tęskniłem - mruknął brunet, odsuwając się od Lisy, która nadal się uśmiechała.
- Ja też, skarbie, ja też - odparła, kątem oka zauważając Vica, na którym teraz spoczęło jej spojrzenie. Oho, zaczyna się. Weź się w garść Vic. Masz trzydzieści lat, jesteś dorosłym facetem, umiesz sobie w życiu poradzić. Tylko niestety, jakby zastygł w miejscu i nic nie wskazywało na to, żeby się poruszył. Kellin zauważył jego oporność i chwycił jego rękę, po czym podprowadził go do swojej matki.
- Mamo, to jest Vic, mój chłopak. Vic, to moja mama, Lisa - przedstawił ich sobie i patrzył z uśmiechem, jak oboje podają sobie dłonie na przywitanie. Na twarzy Lisy nie malował się brak akceptacji czy nienawiść. Wręcz przeciwnie. Uśmiechała się, w jej jasnych oczach widać było zadowolenie.
- Witaj, Vic. Miło mi cię poznać - kobieta skinęła głową.- Kellin mi trochę o tobie opowiadał.
- Wcale nie!
- Oj cicho, teraz to tak mówisz, a jak rozmawialiśmy przez telefon, to nie mogłeś się zamknąć - zachichotała, na co Vic uśmiechnął się lekko. Może nie będzie tak źle. Kellin oblał się rumieńcem i spuścił wzrok, chcąc ukryć swoje zakłopotanie. Miał dwadzieścia siedem lat, a czuł się jak licealista.
- Hej, nie rumień się tak. Już bez tego jesteś uroczy - Vic chwycił podbródek bruneta i sprawił, ze ten na niego spojrzał. Kellin uśmiechnął się lekko i musnął usta szatyna. Zrobili się o wiele pewniejsi siebie. Chcieli przeciągnąć pocałunek, ale przerwało im chrząknięcie Lisy, która dawała im znak, że ona nadal tu jest.
- Vic, mogłabym cię, tak jakby, porwać na chwilkę i porozmawiać na osobności?
Fuentes westchnął głośno i skinął głową. Kellin uśmiechnął się do niego pokrzepiająco i pokiwał głową, dając mu znać, ze wszystko będzie dobrze i żeby poszedł rozmawiać z jego matką. Vic wraz z Lisą odeszli na bok, pozostawiając Kellina samego, który wrócił do tour busów. Szatyn czułby się o wiele lepiej, gdyby wiedział, że jego chłopak jest w zasięgu jego wzroku, ale musiał wszystko załatwić sam. To jego chwila prawdy, od której zależy jego przyszłość w tej rodzinie.
- Więc Vic - zaczęła kobieta. - Masz trzydzieści lat i jesteś, jak to ujął Kellin, najwspanialszym facetem na świecie, który sprawia, że mój syn się uśmiecha?
Vic poczuł, że na jego policzki wpływa szkarłatny rumieniec. Zaśmiał się krótko i spojrzał w jasne oczy Lisy.
- Tak, mam trzydzieści lat i jeśli Kellin twierdzi, że jestem najwspanialszym facetem na świecie, to kto wie, może tak jest. Nie mnie oceniać siebie, pozostawiam to innym.
- Posłuchaj mnie. Wydajesz się fajnym facetem i cieszę się, że uszczęśliwiasz mojego syna. Zależy mi na nim, w końcu to moje dziecko. Już przyzwyczaiłam się do faktu, że Kellin postanowił związać się z mężczyzną, chcę dla niego jak najlepiej. Nie skrzywdź go. Widzę, jak na ciebie patrzy. Nie patrzył tak nawet na Katelynne. - Gdy padło to imię, Vic skrzywił się nieco, ale pokiwał głową.- To znaczy, że Kellin chce, żeby to było na bardzo, bardzo długo. Znam go. Postarajcie się. Kochasz go, Vic?
- Oczywiście, że tak - powiedział szatyn.- Nie wyobrażam sobie bez niego mojego dalszego życia...
- I uwierz mi, on nie wyobraża sobie swojego życia bez ciebie - Lisa uśmiechnęła się i położyła dłoń na ramieniu mężczyzny.- Nie skrzywdź go. Bo wtedy nie wiem, czy twoja buzia będzie taka ładna.
Vic zaśmiał się, a Lisa mu zawtórowała. Jednak nie było tak źle. Gorzej, gdyby okazała się jakąś głupią, homofobiczną jędzą, która gryzie i rani wszystkich wokół. Vicowi spadł kamień z serca. Oboje udali się w stronę autokarów, gdzie czekał na nich Kellin, z nieco zaniepokojonym wyrazem twarzy. Och, Vic tylko czekał, żeby powiedzieć mu, że wszystko dobrze się skończyło...
20 sierpnia. Kto by pomyślał, że Warped tak szybko im zleci, podobnie jak połowa ósmego miesiąca. 20 sierpnia. Data, która spędzała Kellinowi i Vicowi sen z powiek. Obaj cholernie się denerwowali tym, co wydarzy się w ten wtorek. Kellin powtarzał Vicowi, że będzie dobrze, że ma po prostu mówić prawdę. Ten natomiast mówił drugiemu, że teraz w końcu będzie naprawdę wolny i będzie mógł zacząć wszystko od początku. Obaj niecierpliwie czekali na ten dzień, jednocześnie strasznie się martwiąc.
- Sprawa rozwodowa państwa Bostwick, Katelynne i Kellin Bostwick, wraz ze świadkami.
- Państwo Bostwick - prychnął Kellin, patrząc spode łba na Katelynne, która wstała z ławki naprzeciwko niego. Jak zawsze dumna, elegancka, za pieniądze Kellina.
Obok bruneta siedział Vic, który trzymał go za rękę i gładził ją kciukiem, chcąc go tym uspokoić. Trochę niewygodnie czuł się w towarzystwie Katelynne, która wysyłała mu bardzo, ale to bardzo nieprzyjazne spojrzenia, jakby życzyła mu najgorszego. Mężczyźni wstali z ławki i weszli na salę sądową. Niech to wszystko minie jak najszybciej i z dobrym skutkiem...
Wszystko skończyło się po godzinie. Mogło zakończyć się wcześniej, oczywiście, ale Katelynne i świadkowie nieco się rozgadali, przez co rozprawa się przeciągnęła. Kellin powiedział może dwa zdania, Vic nie chciał za bardzo wnikać w szczegóły, ale niestety, prawnicy na niego naciskali. Kellin widział, że szatyn cholernie się stresuje i chciał dodać mu trochę otuchy, ale nie był w stanie. W końcu wszystko było zatwierdzone, trzeba było złożyć jeszcze parę podpisów i byli wolni. Kellin był wolny. Nie musiał się już użerać z Katelynne, która wyszła z budynku najszybciej, jak się dało. Tchórz. Mężczyźni opuścili sąd i zaczerpnęli świeżego powietrza, po czym spojrzeli na siebie z uśmiechem i rzucili się sobie w objęcia. Trwali w tym uścisku przez kilka minut, aż w końcu oparli swoje czoła o siebie i połączyli usta w czułym i długim pocałunku. Był pełen uczucia. Nie musieli sobie mówić, że się kochają. To właśnie ten pocałunek to pokazywał. Kellin chciał całować tylko Vica. Chciał budzić się obok niego każdego ranka. Chciał spędzić z nim resztę swojego życia. Obiecał sobie, że tego nie zepsuje. Oderwali się od siebie i spojrzeli sobie w oczy. Znowu ten zabawny kontrast, który ich charakteryzował. To było idealne uzupełnienie.
- Kocham cię.- Powiedzieli jednocześnie, na co zareagowali cichym śmiechem. Niech już tak będzie na zawsze, niech tak pozostanie do końca ich dni...
*2 lata później*
Vic patrzył na swoje odbicie w lustrze. Był ubrany w czarny garnitur, białą koszulę, przy której kołnierzyku znajdowała się czarna muszka. W jego głowie kłębiły się różne myśli. Były w niej wspomnienia, plany na przyszłość, a przede wszystkim dzisiejszy dzień. Do pokoju wszedł Mike, ubrany równie odświętnie. Na jego twarzy malowało się szczęście. Świadczył o tym szeroki uśmiech. Podszedł do swojego starszego brata i poprawił mu muszkę pod szyją. Vic spojrzał na niego zestresowanym wzrokiem.
- Hej, braciszku, głowa do góry! Dlaczego jesteś taki osowiały, co? Zaraz bierzesz ślub, to powinien być najpiękniejszy dzień twojego życia, a ty taki smutny!- zawołał Mike, kładąc obie dłonie na ramionach Vica.- Co ci chodzi po głowie, co? Możesz mi o wszystkim powiedzieć, przecież wiesz.
- Po prostu... - zaczął Vic niepewnie.- Po protu się boję, że nagle... Nie wiem... Ucieknie sprzed ołtarza, wykrzyczy mi, że to jednak nie to, że to błąd... Nie chcę tego usłyszeć.
- Victor - warknął Mike. Oho. Nigdy nie mówił do niego per Victor, więc sprawy zeszły na niebezpieczne tory.- Kocha cię. Ty też go kochasz. Jesteś pojebany, jeśli uważasz, że nagle ucieknie. I co, może wróci do Katelynne? Nie rozśmieszaj mnie. Chodź. Nie możesz spóźnić się na własny ślub.
Na plaży było pełno gości. Uśmiechnięte twarze patrzyły na Vica, gdy ten powolnym krokiem zbliżał się do łuku ślubnego na końcu drogi. Tam stała miłość jego życia. Ten łuk był symbolem nowego początku, czegoś pięknego. I on obawiał się, ze to nie wyjdzie? Był taki głupi. Uśmiechnął się do Kellina, gdy stanął naprzeciwko niego. Tak, to coś pięknego...
*kolejne 3 lata później*
- Łap ją! Boże, Victor, dlaczego jej nie łapiesz?! VICTOR DO JASNEJ CHOLERY!
Kellin złapał małą, dwuletnią dziewczynkę, która biegała po ogrodzie pewnego domu w San Diego. Jego mąż leżał na ogrodowym leżaku i patrzył na to wszystko z uśmiechem na ustach. Jego życie było idealne. Miał kochającego męża, córkę, którą zaadoptowali rok temu, piękny dom przy plaży w San Diego... Właśnie tak chciał, aby wyglądała jego przyszłość. Z tym mężczyzną, w tym miejscu, z małym, roześmianym dzieckiem.
- Nadal nie jestem pewny, czy nadajesz się na ojca - westchnął ze śmiechem Kellin, który usiadł na leżaku obok, z małą na kolanach.- Leżysz, opalasz się, nie wiem po co, ale i tak to robisz. A ja biegam.
- Lubisz biegać - zauważył Vic i wziął dziewczynkę z kolan bruneta. - Co u ciebie, Val? Lubisz, jak tatuś cię goni? Lubisz uciekać, co?
- Nie lubi, jak mówi się na nią Val.
- Valerie jest za długie.
- Nadal: nie lubi, jak mówi się na nią Val - mruknął Kellin, patrząc na małą Valerie, która powoli zasypiała w ramionach swojego drugiego ojca.- Widzisz, zmęczyła się tym bieganiem. Szczerze mówiąc, ja też. Posuń się. - Kellin wstał ze swojego leżaka i usiadł obok Vica. Gdy ten zrobił mu miejsce, młodszy położył się obok niego, kładąc głowę na klatce piersiowej szatyna. Vic ułożył Valerie z swojej drugiej strony. Sielankowo.
- Słodko - uśmiechnął się do Kellina i pocałował go w czoło.
- Yhymmm... - mruknął tylko brunet, przymykając oczy.
- Kocham cię, śpiochu.
- Też cię kocham, moja poduszko.
Vic uśmiechnął się lekko, patrząc na swoje dwa skarby. Tak. Było idealnie. Nie chciał niczego zmieniać.
__________________________________
BOŻE RYCZING. RYCZING!
To koniec tego fica. Ryczing.
Nie martwcie się, niedługo zaczynam pisać kolejnego. Ryczing.
Dziękuję za wszystkie miłe słowa i w ogóle. Kocham Was, Wasze opinie i w ogóle. Piszcie do mnie ;) Kocham Was i dziękuję za wszystko.
Komentujcie, jak Wam się pdoobało to słodkie, boże, słodkie zakończenie.
RYCZING BOŻE!