Hej! Mam nadzieję, że Wasze święta były syte i udane, a na zakończenie daję Wam rozdział c:
Od razu też mówię, że we wtorek wyjeżdżam i wracam w piątek w nocy, dlatego za tydzień nie będzie rozdziału - postaram się dodać go w niedzielę, ale nie obiecuję (na wszelki wypadek jednak sprawdźcie bloga w niedzielę - jeśli nie będzie rozdziału, oznacza to, że kolejny dodam dopiero 9 stycznia). Z tego miejsca życzę Wam szczęśliwego Nowego Roku. Nie szalejcie za bardzo ;)
____________________________
Kellin
Siedziałem na jednym ze stopni schodów prowadzących do
statuy Jezusa i zastanawiałem się, co do cholery miałem zrobić. Oparłem łokcie
o uda, a dłonie położyłem na twarzy, rozsuwając przy tym palce, abym mógł
widzieć, co dzieje się wokół mnie. Musiałem wyglądać komicznie, bo ludzie
przechodzący obok mnie dziwnie na mnie spoglądali, ale w tym momencie miałem
poważniejsze sprawy na głowie. Vica zabrali na komisariat. Nie znałem języka,
nie miałem mapy, jak miałem poradzić sobie w ogromnym Rio de Janeiro? Tkwiłem w
martwym punkcie.
W pewnym momencie kątem oka zauważyłem jego. Zacisnąłem usta w cienką linię. To przez niego Vica zabrała
policja. Uch, to przez nich wszystkich. Mogliby
dać mu w końcu spokój, ale najwyraźniej mieli zbyt dobre kontakty i wtyki, że
znajdowali go nawet na końcu świata. A myślałem, że już się z tego wyrwałem.
Najwyraźniej wystarczająco nie zadbałem o zatarcie śladów.
- Wyjeżdżanie do innych krajów nic ci nie da, Quinn –
odezwał się szorstkim głosem.
Usłyszałem, jak usiadł obok mnie. Zerknąłem na niego kątem
oka, nadal nie ściągając dłoni z twarzy. Obrzydzał mnie, zawsze mnie obrzydzał,
a z krzywym nosem i resztkami krwi na ustach wcale nie był bardziej
pociągający. Był taki sam jak oni wszyscy – odrzucający, chciwy i okropny. I kiedy
myślałem, że już się od nich odciąłem, okazuje się, że prawda jest całkiem
inna.
- Pakuj manatki i wracamy do domu – warknął, chwytając mnie
za nadgarstek, który szybko wyrwałem z jego uścisku.
- Nie jestem twoją własnością – syknąłem, gwałtownie wstając
ze stopnia schodów.
- Tak ci się tylko wydaje.
Założyłem ręce na torsie i szybkim krokiem zacząłem schodzić
po schodach. Musiałem się stąd wydostać i jak najprędzej dostać na komisariat.
Oczywiście spodziewałem się tego, że mężczyzna pójdzie za mną. Nie mógł mnie
zmusić, abym z nim wrócił, bo w istocie, nie
byłem już jego własnością. Tak naprawdę nigdy nie byłem. Nie jego.
- Nie zachowuj się jak pieprzona księżniczka – usłyszałem
jego głos, przez co moje nogi zaczęły poruszać się jeszcze szybciej.- Bez nas
jesteś nikim, dobrze o tym wiesz.
- Wcale nie – szepnąłem.
- Co powiedziałeś? – Chwycił moje ramię i zatrzymał mnie w
miejscu. Chciałem się wyrwać, ale nie byłem w stanie.
Odwróciłem wzrok i pozwoliłem włosom zakryć twarz. Nie
chciałem na niego patrzeć. Przypominał mi o wielu przykrych rzeczach, które
wydarzyły się w przeszłości. Obiecałem sobie, że już nigdy do tego nie wrócę i
Vic miał mi w tym pomóc. Natomiast wraz z pojawianiem się kolejnej osoby z
ekipy w różnych miejscach na świecie traciłem nadzieję. Może nigdy nie było mi
dane bycie szczęśliwym. Może rzeczywiście usiałem być pod czyjąś kontrolą.
- Co powiedziałeś? – powtórzył pytanie, a ja pociągnąłem
nosem.- Tylko nie becz.
- Nie beczę.
- Więc co powiedziałeś?
- Że nie jestem nikim – mruknąłem.
- Skąd wzięła się u ciebie ta pewność siebie?
Wzruszyłem ramionami, w końcu zmuszając się na spojrzenie mu
w oczy. Nie mogłem dać sobą tak pomiatać. Już nie. Chwyciłem jego masywną dłoń
i ściągnąłem ze swojego ramienia. Musiałem wykorzystać okazję.
- Wiesz, Ryan… - zacząłem z lekkim uśmiechem, a mężczyzna
wyraźnie się zdziwił, że miałem czelność odezwać się do niego po imieniu.-
Możecie wysyłać swoich ludzi gdziekolwiek, śledzić rezerwacje biletów
lotniczych na nazwisko „Fuentes”, łazić za nami, ale… To nie ma sensu.
- Mamy więcej władzy niż ty, laleczko.
- Och, może i tak – odparłem niewzruszenie.- Ale ja już nie
jestem laleczką i żadna z waszych ofert tego nie zmieni. Zresztą, żadna nigdy
nie była specjalną okazją, więc…
- Mały gówniarz… - Zacisnął zęby, a ja zachichotałem.
- Ciao! – krzyknąłem, wysłałem mu buziaka z dłoni, po czym
puściłem się pędem po schodach.
Był wściekły, mogłem to przewidzieć, ale nie byłbym sobą,
gdybym go nie zdenerwował, tym bardziej, że już mogłem. Wiedziałem też, że nie
odpuści i gdy zerknąłem za siebie, zauważyłem, że odpycha ludzi stojących mu na
drodze, tylko aby mnie złapać. Jego ruchy były dosyć niezgrabne, biorąc pod
uwagę jego masę i wzrost. W takich momentach cieszyłem się, że należałem do
tych drobniejszych osób. Zgrabnie wymijałem turystów, raz po raz przepraszając
osoby, które musnąłem ramieniem. Nie mogłem dalej biec główną drogą. Musiałem
gdzieś skręcić, dotrzeć do jakiejś nieznanej dzielnicy, gdzie nie będzie mnie
szukał. Dlatego też gdy zauważyłem barierkę, która odgradzała schody od dosyć
stromego zbocza, gwałtownie skręciłem i przeskoczyłem przez nią. Nic dziwnego,
że ją tutaj umieszczono. Przewróciłem się i sturlałem na sam dół po zielonej
trawie, obijając się o różnego rodzaju korzenie i wpadając na kłujące krzaki.
Gdy opadłem na sam dół i w końcu się zatrzymałem, odkaszlnąłem i jęknąłem z
bólu. Cóż, mogłem to lepiej zaplanować, ale przynajmniej go zgubiłem. Chyba.
Powoli się podniosłem, krzywiąc się przy tym, po czym przyczaiłem się za
krzakami i spędziłem chwilę na obserwowaniu, czy Ryan również nie sturlał się
za mną na sam dół. Nic na to nie wskazywało, więc odetchnąłem cicho. Usiadłem i
wziąłem kilka głębokich oddechów. Musiałem się zastanowić co dalej. Nie miałem
pojęcia, gdzie się znajduję oraz gdzie dalej iść. Okolica nie wyglądała za
ciekawie – wywnioskowałem, że była to jedna z tych biedniejszych dzielnic.
Gdzieniegdzie bawiły się brazylijskie dzieci, przechadzali się skromnie ubrani
dorośli i nie zdziwiłem się, gdy w otwartych drzwiach zauważyłem miejscowych
pijaczków. Świetnie trafiłem, nie ma co, ale czy przypadkiem o to mi nie
chodziło? Musiałem dostać się do komisariatu, teraz to było najważniejsze.
Dźwignąłem się na nogi i prawie upadłem, gdy poczułem
przeszywający ból w dolnej części prawej nogi. Nie miałem wyboru jak tylko
ponownie usiąść na trawie i ściągnąć buta, aby zobaczyć przyczynę bólu.
Jęknąłem cicho, gdy mój wzrok spotkał się z opuchniętą kostką. Wspaniale. Teraz
miałem jeszcze na głowie skręconą kostkę.
Rozejrzałem się wokół i zauważyłem gruby kij w krzakach.
Położyłem się na brzuchu, aby go sięgnąć, co szybko mi się udało. Po założeniu
buta, co sprawiło mi nieco trudności, oparłem się na kiju i powoli ruszyłem do
przodu. Starałem się nie obciążać prawej nogi, co okazało się trudno, gdy
musiałem iść. Z każdym kolejnym krokiem moja twarz wykrzywiała się w grymasie,
ale naprawdę nie mogłem odpuścić. Wyglądałem okropnie, w brudnych ubraniach,
bałaganem na głowie, skręconą kostką i kijem w dłoni jak jakiś pustelnik. Czego
się nie robi dla uratowania tyłka Vica.
No właśnie, Vic. Obronił mnie. Miał dosyć wiecznych zaczepek
od obcych (dla niego) mężczyzn, więc nic dziwnego, że się zdenerwował i w końcu
komuś zdzielił. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na kogoś, kto wdałby się w
bójkę, a jednak mnie zaskoczył. Już nie będę nie doceniał informatyków przed
trzydziestką.
Trochę mi zajęło, zanim opuściłem nieciekawą dzielnicę i
trafiłem pomiędzy wyższe budynki. Odrzuciłem kij, bo wyglądałem z nim naprawdę
ułomnie i przykro, po czym pokuśtykałem dalej. Nie miałem szans znaleźć
komisariatu sam. Musiałem spróbować swojego szczęścia i zapytać kogoś o drogę.
Patrzyłem na twarze ludzi, szukając kogoś, kto wyglądał w miarę inteligentnie i
dałby mi dokładne wskazówki po angielsku, jak dotrzeć na policję.
- Przepraszam – zaczepiłem jakąś dziewczynę; wyglądała na
studentkę.- Mówisz może dobrze po angielsku?
Szatynka skinęła głową, a ja odetchnąłem z ulgą. Po szybkim
nakreśleniu mojej sytuacji, dziewczyna podała mi umiejscowienie komisariatu,
który okazał się znajdować zaledwie trzy przecznice od mojego aktualnego
położenia. Podziękowałem jej i ruszyłem przed siebie. Moja kostka dawała sobie
we znaki i do oczu prawie nachodziły mi łzy, ale nie mogłem się poddawać. Może
na komisariacie mają apteczkę i będą znać się na opatrzeniu skręcenia.
Stanąłem przed nowoczesnym komisariatem i uśmiechnąłem się
do siebie. Przekuśtykałem przez automatycznie otwierane drzwi i od razu
podszedłem do lady. Policjant spojrzał na mnie pytająco, a ja oparłem się o
blat i przeniosłem na niego ciężar, aby dać odpocząć mojej kostce.
- W czym mogę pomóc? – zapytał po angielsku. Najwyraźniej
nie wyglądałem na osobę, która mówiła po portugalsku.
- Przyszedłem po takiego jednego, ale najpierw chciałbym
poprosić o opatrzenie mojej kostki, jeśli to możliwe… Chyba ją skręciłem –
westchnąłem.
- Takie rzeczy robi się w szpitalu, a nie na komisariacie
policji – odparł sucho.
- Chce mieć pan człowieka na sumieniu?
Mężczyzna przewrócił oczami i chwycił za telefon leżący na
ladzie. Wykręcił jakiś numer i po chwili zaczął szybko mówić po portugalsku.
Uśmiechnąłem się zwycięsko, nawet jeśli go nie zrozumiałem.
- Za chwilę przyjdzie koleżanka i coś zaradzi. A ta druga
sprawa, z którą pan przyszedł?
- Och, no, mój… - Przerwałem, nie bardzo wiedząc jak nazwać
Vica, przez co policjant spojrzał na mnie wyczekująco.- Przyjaciel został tu
dzisiaj przywieziony, bo uderzył pewnego mężczyznę, który chciał mnie
zaatakować…
- To poważne oskarżenia, więc niech je pan zapamięta i powie
je pan ponownie przy spisywaniu protokołu.
Skinąłem głową i spojrzałem na swoją biedną kostkę. Bolała
coraz bardziej i byłem gotów na wyruszenie do szpitala, ale dopiero gdy wyjaśni
się sprawa z Victorem. Nie mogłem go tu zostawić, bo przecież nic złego nie zrobił.
Chciał mi uratować skórę i bardzo to doceniałem.
Po chwili obok mnie stanęła niska brunetka o ciepłym,
czekoladowym spojrzeniu – wyglądała na rodowitą Brazylijkę, była bardzo ładna i
na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że raczej sympatyczna. Wzięła mnie pod ramię
i zaprowadziła do jednego z małych pomieszczeń na tyłach budynku. Prawie
skakałem na jednej nodze, gdyż ból stawał się nie do zniesienia. Kobieta
posadziła mnie na krześle i poprosiła, abym ściągnął buta, co oczywiście
zrobiłem. Obejrzała moją spuchniętą kostkę i pokręciła głową.
- Na razie mogę ci ją posmarować maścią i obwinąć bandażem,
ale później koniecznie musisz odwiedzić szpital – oznajmiła, na co
przytaknąłem.- W porządku. Będzie trochę zimne.
Policjantka (a może była pielęgniarką? Kto wie) poradziła
sobie z opatrzeniem kostki, a zimny żel nieco złagodził ból. Oczywiście nadal
cierpiałem, ale było lepiej. Następnie skądś wytrzasnęła dwie kule i wręczyła
mi je, mówiąc, że mogę je zatrzymać, bo tutaj i tak nie były już potrzebne. Po
całej „operacji” wróciłem do głównego pomieszczenia komisariatu, aby załatwić
sprawę Vica.
- Więc w kogo sprawie pan przyszedł? – zapytał ten sam
policjant.
- Victor Fuentes – odpowiedziałem.
Wszystko działo się dosyć sprawnie. Po chwili przyszedł
jakiś mężczyzna, który zaprowadził mnie do innego pomieszczenia, gdzie
opowiedziałem swoją wersję wydarzeń, a następnie porównano ją z historią Vica.
Wszystko się zgadzało, więc zostałem poinformowany, że procedura wypisowa z
aresztu potrwa jeszcze jakieś pół godziny i po tym Vic zostanie wypuszczony.
Miałem możliwość spędzenia tego czasu z Victorem, więc wykorzystałem okazję i
zostałem zaprowadzony do innego pokoju.
- Co za debil – mruknąłem pod nosem, gdy zobaczyłem Vica
siedzącego na pojedynczej pryczy w jednej z cel.- Co za pierdolony debil.
Mężczyzna musiał usłyszeć mój cichy głos, bo uniósł głowę.
Jego spojrzenie od razu padło na moje kule i zabandażowaną kostkę. Policjant otworzył
kratę i wpuścił mnie do środka, a ja z ulgą usiadłem na pryczy i odłożyłem kule
na bok. Odetchnąłem głośno i zamrugałem kilka razy.
- Co zrobiłeś w nogę? – zapytał jako pierwszy.
- Skręciłem kostkę – odparłem, jakby była to
najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
- Ponieważ?
- Sturlałem się z góry i tak wyszło.
- Po co turlałeś się z góry? - Vic zmarszczył brwi, wyraźnie nie rozumiejąc
mojego spokoju i opanowania.
- Uciekałem przed tym kolesiem, którego walnąłeś.
Szatyn wydał z siebie warknięcie i zacisnął pięści. Miał
prawo być wściekły, ja też przecież byłem, ale musiał trzymać nerwy na wodzy.
Jeszcze brakowało mi tego, żeby policjant zobaczył jego furię i rozmyślił się
co do wypuszczenia Vica z aresztu. Nie potrzebowałem więcej problemów.
- Uspokój się. – Przewróciłem oczami.- Załatwiłem, że
wyjdziesz za dwadzieścia minut. Sprawiaj pozory porządnego obywatela.
- Och. – Vic wypuścił powietrze i wyraźnie się rozluźnił.-
Przepraszam. Tylko… Nienawidzę trwać w tej niewiedzy.
- Jakiej niewiedzy?
- Ciągle zaczepiają nas jacyś mężczyźni, a ja nie wiem kim
są, czego od ciebie chcą i po co.
Westchnąłem ciężko i podrapałem skórę na karku. Vic miał
prawo wiedzieć, ale nie czułem się na siłach, aby wyjawić mu prawdę. Zostawiłby
mnie, a ja nie poradzę sobie bez niego. Musiałem mieć go przy sobie. Nie
chodziło o kolejne podróże czy wyprawy – po prostu potrzebowałem jego obecności
w codziennym życiu, bo czułem się przy nim bezpiecznie. Już dawno się tak nie
czułem.
Vic spojrzał na mnie wyczekująco, wyraźnie chcąc usłyszeć
moje wyjaśnienia. A przez moje usta nie chciało wypłynąć ani jedno słowo. Nie byłem
w stanie niczego wyjaśnić. Bałem się odrzucenia i wstydziłem się wszystkiego,
co przeżyłem. Moje prawdziwe życie tak naprawdę zaczęło się dopiero po
wyruszeniu w podróż po świecie. Wcześniej nie miałem życia.
- Więc? – ponaglił mnie, a ja pokręciłem głową, czując jak
moje oczy stają się mokre. Nie mogłem się rozryczeć. Ja nie płakałem, nie przy
innych.- Co się dzieje, Kells?
- Ja… - wydukałem.- J-ja nie mogę ci powiedzieć.
- Dlaczego?
- Po prostu nie mogę. Kiedyś… Kiedyś ci powiem, Vic, kiedyś.
Ale nie teraz. Nie w jakiejś celi, po prostu… Nie teraz.
Vic był wyraźnie niezadowolony, ale nie naciskał i za to mu
w duchu podziękowałem. Kiedyś mu powiem, gdy zbiorę w sobie wystarczająco dużą
ilość pewności siebie i odwagi. Bo tak naprawdę Kellin Quinn Bostwick nie był
pewny siebie.