piątek, 5 września 2014

Epilog

Epilog! Jak zwykle proszę o komentarze i opinie.
Koniec tego fan fica, mam nadzieję, że w żaden sposób Was nie zawiodłam i dziękuję, że czytaliście. Jako że zaczęła się szkoła, dodawanie rozdziałów będzie nieco utrudnione, biorąc pod uwagę moje cudowne rozszerzenia, jakimi są chemia i biologia, ale nie martwcie się! Dostaniecie nowe opowiadanie. Po prostu jak zwykle robię sobie urlop i prawdopodobnie w pod koniec września możecie oczekiwać nowego rozdziału.
Dziękuję jeszcze raz i wysyłam buziaki.
____________________________
    Czułem, że żyję.
    Zero ograniczeń, strachu i wątpliwości. Brak cofania się, w grę wchodził tylko rozwój osobisty i żwawe kroki do przodu. Liczyło się szczęśliwe życie, które doświadczyłem i nie chciałem, aby się kończyło.
    Skończyłem studia z dobrym wynikiem i tym samym dowiodłem, że nawet po wielu przejściach w życiu potrafiłem osiągnąć wyznaczony cel. Stałem się pracowitym i ambitnym uparciuchem i już nic nie stało mi na drodze, aby spełnić marzenia i stać się kimś. Dowartościowywałem się sam, ale pomagali mi też moi przyjaciele i ktoś najważniejszy... On.
    On, czyli Matty, którego poznałem na ostatnim roku studiów. Był ode mnie dwa lata młodszy, studiował informatykę (wyglądał trochę jak typowy kujon, był rudy i nosił okulary kujonki) i spotkaliśmy się zupełnie przypadkiem, gdy musiałem załatwić coś na uniwersyteckich komputerach. Ludzie śmieją się z rudzielców, których pasją są maszyny. Mówią, że są okropni, pryszczaci i ciągle grają w gry wideo. Matty może i uwielbiał gry wideo, ale w moich oczach był kimś cudownym i po jakimś czasie się zauroczyłem. A gdy zapuścił brodę... Cholera.
    Tak więc zaczęliśmy ze sobą chodzić. Po moich skończonych studiach zostałem w Bostonie jeszcze dwa lata, aby na niego poczekać. Miałem przyjemną pracę zastępcy redaktora w jakimś piśmie dla mężczyzn, dobrze mi płacili i w końcu byłem zadowolony z życia. Po ukończonych studiach Matty'ego wyjechaliśmy z Massachusetts do San Diego i zostaliśmy tam na stałe. Moja rodzina była zauroczona tym mężczyzną, cieszyła się, że dałem sobie radę i nie wracałem do przeszłości.
    Nie myślałem o Vicu. Na początku było mi trochę trudno, ale z czasem to minęło. Pomogła mi rodzina, przyjaciele, a po jakimś czasie Matty. Powiedziałem mu wszystko, co powinien usłyszeć, a on to zrozumiał i obiecał mi, że nigdy mnie nie skrzywdzi i nie mam się czego bać. Zaufałem mu.    
    Oświadczył mi się w Święta Bożego Narodzenia. Bez wahania się zgodziłem, bo byliśmy parą trzy lata i nie miałem żadnych wątpliwości, że to z nim chcę spędzić resztę mojego życia.
    Mimo zaręczyn, nie spieszyliśmy się ze ślubem. Skupiliśmy się na swoich karierach, ja pracowałem w dzienniku San Diego, on w jakiejś ważnej firmie informatycznej. W naszym związku pojawiały się zgrzyty i oczywiście, że się kłóciliśmy, tak jak każda normalna para, ale po jakimś czasie wszystko sobie wyjaśnialiśmy i znowu panowała idealna atmosfera.
    Po kolejnych pięciu latach zaczęliśmy planować ślub. Stwierdziliśmy, że skoro ja miałem lat trzydzieści, a on dwadzieścia osiem, to dobry moment, aby się za to zabrać. Nasze rodziny zawzięcie nam kibicowały i chętnie pomagały, ale wiele spraw chcieliśmy załatwić po swojemu. Na przykład garnitury. Ślub zaplanowaliśmy na wrzesień, więc przydadzą nam się jakieś szykowne marynarki. Taka okazja nie zdarza się codziennie.
    Szliśmy promenadą w San Diego, gdzie znajdowało się wiele ekskluzywnych sklepów, do których wchodziliśmy, aby zobaczyć coś co nas zainteresuje. To wszystko wyglądało bardzo pięknie, ale miałem wrażenie, że nic do mnie nie przemawia. Do tego zaczęły boleć mnie nogi i nie chciało mi się już dalej iść. Zakupy nie należały do moich ulubionych czynności, czego nie można było powiedzieć o Mattym, który uwielbiał biegać po sklepach i szukać dla nas różnych ładnych rzeczy. Skąd on miał w sobie tyle energii? Nie miałem pojęcia, ale moja twarz sama się uśmiechała, gdy widziała, jak cieszy się niby małe dziecko.
    Gdy mężczyzna ciągnął mnie do kolejnego sklepu, ja zatrzymałem się gwałtownie i położyłem głowę na jego ramieniu.
- Nie chce mi się – mruknąłem.
- Pójdziesz do ślubu nago?
- Chciałbyś – zaśmiałem się, po czym pociągnąłem go w stronę wolnej ławki stojącej przy palemkach w doniczkach. Usiadłem na niej, założyłem nogę na nogę i zamrugałem kilka razy oczami, przez co Matty skrzyżował ręce na torsie i pokręcił głową.- Sam idź. Ja poczekam.
- Jesteś słaby – powiedział z rozbawieniem, po czym nachylił się nade mną i dał mi buziaka, aby następnie wejść do sklepu.
    Patrzyłem na ocean i ludzi bawiących się w piasku. Uśmiechałem się na widok małych, roześmianych dzieci, które uciekały rodzicom, ale nie na tyle daleko, aby się zgubić. Myśleliśmy nad adopcją i gdy już się pobierzemy, zajmiemy się dziećmi. Stworzymy swoją małą rodzinę, gdzie wszyscy będziemy się kochać i nic nam nie przeszkodzi.
    Rozmarzyłem się i nawet nie zauważyłem, jak o jedną z wysokich palm opiera się dobrze zbudowany szatyn z papierosem w wargach. Na początku nie zwróciłem na niego uwagi, ale gdy oderwałem wzrok od uroczych dzieci, zacząłem coraz bardziej mrużyć oczy, aż w końcu szeroko je otworzyłem. Był ostatnią osobą, którą chciałem spotkać.
    Vic zgasił papierosa, rzucając go na ziemię i przygniatając trampkiem. Chciał ruszyć i przemieścić się w inne miejsce, lecz jego spojrzenie zatrzymało się na ławce, na której siedziałem. Chciałem podnieść się i wejść do sklepu, aby jak najszybciej znaleźć się przy Mattym, ale mój były okazał się szybszy. Od razu ruszył w moją stronę i po chwili jego postać górowała nad moją.
    Nadal był przystojny i nadal mi się podobał. Jego rysy twarzy nieco się wyostrzyły, ramiona przybrały więcej masy, a i ogólnie sprawiał wrażenie pewnego siebie mężczyzny, któremu nie należy podpadać. Najwyraźniej więzienie zmienia jakoś ludzi.
- Kellin – odezwał się, a ja zerknąłem na niego niepewnie, bardziej wbijając plecy w oparcie ławki.
- Victor – odparłem ponuro, a gdy szatyn usiadł obok mnie, odsunąłem się od niego.
- Nic ci nie zrobię – powiedział łagodnie.- Jestem innym człowiekiem.
- Nie znam cię jako innego człowieka. Znam cię jako przestępcę.
- Już nim nie jestem – zarzekał się, a ja nie chciałem tego słuchać.
    Wierzyłem mu, że się zmienił, naprawdę. Jego problem polegał na tym, że nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Wymazałem go z pamięci i nie chciałem wracać do tego, co było między nami dziesięć lat temu. Byliśmy dorosłymi mężczyznami, do cholery jasnej, każdy miał swój olej w głowie i powinien go jakoś wykorzystać.
- Kell, ja naprawdę dużo myślałem – mówił, a ja oparłem dłoń na czole.- Bardzo długo. Wiesz ile człowiek ma czasu w więzieniu? Cholernie dużo. Jak nie pracowałem, to myślałem, ja ciągle rozmyślałem i sam waliłem się w głowę, jak mogłem być takim idiotą. I wiesz co, Kell? - Spojrzał na mnie, przeciągając ten moment, aby wprowadzić jakieś napięcie.- Nadal cię kocham.
    Prychnąłem i pokręciłem głową. Może i się zmienił, ale w głowie nadal sieczka. Czy on naprawdę myślał, że po dziesięciu latach wskoczę mu w ramiona po tym, co zrobił? Myślał, że mu wybaczę i wszystko będzie jak dawniej? Więzienie pomogło mu w znalezieniu moralności, ale zawiodło, jeśli chodzi o rozum.
- Dasz mi szansę? - zapytał, a ja uniosłem brew.- Nie musimy od razu wkraczać w związek. Możemy zacząć od początku. Poznamy się na nowo, zaprzyjaźnimy się, a potem może wyjść nam coś cudownego. Kellin, proszę...
- Vic, to niemożliwe.
- Wiem, że bardzo cię zraniłem, ale uwierz mi, że cię kocham i nie przestałem ani na chwilę.
- Nie o to chodzi.
- Więc o co? - zapytał, marszcząc czoło i patrząc na mnie z zainteresowaniem.
- Ja...
- Kellin, musisz wejść tam ze mną! - Usłyszałem radosny głos Matty'ego i odetchnąłem z ulgą.
    Odwróciłem się i wstałem z ławki. Matty patrzył na Vica z ciekawością, podobnie jak tamten na niego. Rudowłosy otworzył usta, aby coś powiedzieć, a ja podszedłem do niego i chwyciłem go za rękę, splatając nasze palce. Vic to zobaczył i właśnie o to mi chodziło. Wstał z ławki i spojrzał na mnie z zawodem, nie wierząc, że poszedłem do przodu i związałem się z innym mężczyzną.
- To jest Matty – powiedziałem spokojnie, kładąc głowę na ramieniu mężczyzny.- Bierzemy ślub we wrześniu.
    Vic zamrugał kilka razu oczami i sam nie dowierzał, że to się działo naprawdę. Nie byłem „jego” Kellinem. Wyrwałem się ze wspomnień i przeszłości, on nie i to chyba ja byłem górą. Nie pogodził się z tym, że potrafiłem poradzić sobie bez niego. Nie byłem niedorajdą, stałem się niezależny i pewny siebie. Nic już nie zmieni moich decyzji.
- Przykro mi, Vic.- Uśmiechnąłem się do niego lekko.
- To jest ten Vic? - wtrącił się Matty, który puścił moją dłoń i już chciał rzucić się na szatyna, lecz w porę go zatrzymałem.- Puść mnie! Przecież to on cię krzywdził!
- Zostaw go – odparłem spokojnie, a mężczyzna prychnął i w końcu się uspokoił.- Vic, cieszę się, że się zmieniłeś i wszystko sobie w życiu poukładałeś, ale musisz zrozumieć, że ja już cię nie kocham. Nie kocham cię od dziesięciu lat. Poszedłem do przodu, żeby przestać myśleć o przeszłości. Uszanuj to, Vic. - Vic skinął głową, wyglądając przy tym jak zranione dziecko.- I proszę cię, nie usiłuj się ze mną kontaktować. Nie usiłuj do mnie wrócić. Nie próbuj kontaktować się z moją rodziną, Mattym i moimi przyjaciółmi. Zacznij żyć swoim własnym życiem, które nie powinno kręcić się wokół mnie. Od ośmiu lat jestem szczęśliwy z Mattym, uszanuj to. Mogę na to liczyć? - zapytałem z nadzieją w głosie.
- Tak – szepnął.
- Powodzenia, Vic.
    Uśmiechnąłem się do niego pokrzepiająco, po czym ponownie chwyciłem dłoń Matty'ego i wprowadziłem go do sklepu, z którego przed chwilą wyszedł. Nadal był nieco zdezorientowany i byłem mu winien wyjaśnienie całej tej sytuacji, ale zajmiemy się tym w domu. Teraz chciałem zająć się czymś innym.
- Nie pytaj, skarbie. Szukaj koszuli na ślub.

wtorek, 2 września 2014

Szesnaście

Ostatni rozdział! W tym tygodniu dodam jeszcze epilog.
Przypominam o komentarzach. Są bardzo, bardzo ważne.
Powodzenia w tym roku szkolnym!
________________________
    Czas jakoś leciał i musiałem przyznać, że nie było najgorzej. Na początku myślałem, że się załamię i rzucę wszystko w cholerę, a tak naprawdę było zupełnie inaczej. Miałem wielkie chęci do działania i moja motywacja sięgała zenitu. Już nic mnie nie blokowało i żwawo szedłem do przodu. Może i byłem singlem i aktualnie nikogo nie kochałem w romantyczny sposób, ale miałem swoich przyjaciół oraz własne wartości, których się trzymałem.
    Mój ojciec wrócił do Stanów w marcu. Rozmawiałem z nim po tych wszystkich wydarzeniach i postanowił mi pomóc. Sprzedaliśmy stare mieszkanie i kupiliśmy przytulną kawalerkę w innej części miasta. Tutaj żyło mi się o wiele lepiej. Miałem bliżej na kampus oraz do przyjaciół. Mieszkanie samemu mogło być trochę przygnębiające i uwierzcie mi, czasami czułem się naprawdę okropnie, ale wtedy dzwoniłem do znajomych i jakoś poprawiałem sobie humor. Człowiek nie jest w stanie być szczęśliwym dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, więc nie zmuszałem się na sztuczne uśmiechy i udawanie, że w stu procentach do siebie doszedłem. Czasami płakałem i siedziałem owinięty w koc w kącie, ale wiele ludzi tak robi. Nie jestem specjalnym płatkiem śniegu, tylko zwyczajnym człowiekiem z uczuciami i emocjami.
    Nawet jeśli ułożyłem sobie życie, bałem się nadchodzącej przyszłości. Już nawet nie chodziło o kolejne lata, które będę musiał przeżyć, lecz o rozprawę w sądzie dwudziestego czwartego kwietnia. Nie wiem, dlaczego wybrali akurat tę datę, ale beznadziejnie trafili, bo nie chciałbym sobie psuć humoru chociaż we własne urodziny. Najwyraźniej będę na to skazany.
    Mimo że mój ojciec pomagał mi finansowo, nie porzuciłem pracy, która i tak nie dawała mi specjalnie wielkiego zabezpieczenia finansowego. Było raczej marne, ale chciałem nauczyć się dorosłości i odpowiedzialności. Gdy skończę studia, znajdę pracę i w końcu stanę na pewnym gruncie. Nie mogłem dać się przygnieść przez problemy teraźniejszego świata.
    Albo sam będę musiał się przed nimi ochronić.
    Przetarłem twarz, poprawiając okulary na nosie i cicho wzdychając. W ciągu kilku miesięcy nieźle popsuł mi się wzrok, bo albo to ciągle siedziałem przy laptopie i pisałem prace lub artykuły, albo wypełniałem jakieś kwitki przy słabym świetle i ledwo widziałem na oczy, które w pewnym momencie postanowiły po prostu odpuścić i poczekać na pomoc w postaci szkieł. Przycisnąłem pięść do ust i wpatrywałem się w nagłówek artykułu do dziennika. To było dla mnie cholernie ważne, bo od tego zależały moje dalsze praktyki w gazecie. Nic dziwnego, że moje oczy się zmęczyły, skoro siedziałem po nocach i ciągle coś tworzyłem.
    Z transu wyrwał mnie dźwięk przychodzącej wiadomości. Sięgnąłem po telefon znajdujący się na drugim końcu biurka i uśmiechnąłem się lekko, gdy zobaczyłem smsa od Jenny.
    Wszystkiego najlepszego w dniu dwudziestych urodzin, Kell. W końcu przestałeś być nastolatkiem. Oblejemy to kiedy indziej. Teraz idź już spać, bo wiem, że pewnie ciągle nie sypiasz po nocach. Kocham cię!
    Spojrzałem na zegarek i rzeczywiście, wybiła północ. Powinienem się cieszyć, to przecież moje urodziny, ale nie potrafiłem, bo wiedziałem, że ten dzień przyniesie ze sobą coś znacznie gorszego niż tylko świadomość, że wraz z nim coraz bardziej przybliżam się do śmierci. Rozprawa w sądzie, która nie zwiastuje niczego pozytywnego, tylko ból, żałość i płacz. Jak bardzo ten dzień zostanie zepsuty? Niedługo się przekonam.
    Nie odpisałem na smsa, coby Jenna nie myślała, że rzeczywiście nie śpię. Mimo to wstałem z krzesła i od razu udałem się w stronę łóżka, po drodze ściągając jedynie okulary z nosa, które położyłem na stoliku nocnym. Opadłem na miękki materac i zamknąłem oczy, długo przy tym wzdychając. Teraz potrzebowałem snu, który chociaż na chwilę zabierze mnie w inny świat, miejmy nadzieję, że ten lepszy i szczęśliwszy.

    Spałem sześć godzin. To i tak sporo jak na mnie. Położyłem się na plecach i zacząłem patrzeć na biały sufit. Nie lubiłem budzić się samotnie. Wolałem się do kogoś przytulić zaraz po otwarciu oczu. Może czas przyniesie ze sobą nową miłość, ale na pewno nie teraz. Nadal trudno było mi zapomnieć o Vicu, więc nie byłbym w stanie od razu wskoczyć w ramiona innego mężczyzny. Ciągle zbierało mi się na pieprzone sentymenty.
    Mogłem tak leżeć i leżeć, bo w sądzie musiałem zjawić się dopiero o trzynastej, ale zamiast tego postanowiłem wstać i zrobić coś produktywnego. Po porannej toalecie ponownie siadłem do biurka, aby popracować. Zamieniałem się w ambitnego pracoholika i nie wiedziałem, czy to dobra cecha, ale już tego nie zmienię. Musiałem w jakiś sposób odciągnąć swoje myśli od godziny trzynastej.
    Pisząc, kontrolowałem swój czas. Odebrałem kilka telefonów z życzeniami oraz słowami pokrzepienia przed rozprawą. Doceniałem to, ale nie chciałem tego roztrząsać. Wolałem o tym nie myśleć, gdy nie musiałem.
    O godzinie jedenastej odszedłem od biurka i zacząłem się zbierać do wyjścia. Ubrałem zwyczajną, białą koszulę, której rękawy podwinąłem do łokci oraz czarne rurki i trampki. Miałem gdzieś jakiekolwiek zasady, które tam panowały, bo i tak nie zabawię tam długo. Wyglądałem normalnie, miałem koszulę, to powinno wystarczyć. Spojrzałem na swoje odbicie w łazienkowym lustrze i poprawiłem okulary na nosie. Nie dorobiłem się jeszcze soczewek, więc dzisiaj będę udawał mądrzejszego. Poklepałem się po policzkach i wyszedłem z łazienki, po czym zabrałem wszystkie potrzebne rzeczy i opuściłem moją kawalerkę.
    Mimo że stare mieszkanie zostało sprzedane, samochód sobie zostawiłem. Lubiłem go, bardzo dobrze mi się nim jeździło, więc postanowiłem z niego skorzystać. Usiadłem na miejscu kierowcy i odpaliłem silnik, przekręcając kluczyk w stacyjce. Podczas podróży starałem się myśleć o wszystkim tylko nie o rozprawie. Oczywiście zawiodłem samego siebie i nie potrafiłem się nie przejmować. Za kilka godzin będzie po wszystkim, Kellin, nie masz się czym martwić...
    Wjechałem na duży parking znajdujący się przed ceglanym, kilkupiętrowym budynkiem bostońskiego sądu i znalazłem wolne miejsce gdzieś najbliżej wjazdu. Po prostu nie chciałem tutaj być, więc jeśli szybciej znajdę się przy samochodzie, tym prędzej opuszczę to miejsce. Wysiadłem z auta i skierowałem się do masywnego obiektu, przed którym stało kilka radiowozów oraz kamer, gdzie znajdowali się dziennikarze i gapie. Sprawa była nagłośniona, bo przecież złapano jeden z największych karteli narkotykowych w Bostonie. To logiczne, że media od razu się tym zainteresowały. Miałem nadzieję, że ominie mnie ta cała szopka.
    Gdy podszedłem pod budynek, od razu podszedł do mnie jeden z ochroniarzy, który miał za zadanie wpuszczać do środka tylko wyznaczone osoby. Trzymał w dłoni listę, na której wypisani byli ludzie upoważnieni do przebywania na terenie sądu. Sprawa była poważna i wszyscy zachowywali specjalną ostrożność.
- Imię i nazwisko oraz dowód poproszę? - odezwał się od razu, a ja wyciągnąłem z kieszeni dokument i u go pokazałem.- Kellin Quinn... W porządku.- Odznaczył mnie na liście, po czym uśmiechnął się smutno.- Wszystkiego najlepszego.
    Zamrugałem kilka razy, po czym wyminąłem go i schowałem dowód do kieszeni. Nie potrzebowałem współczucia i fałszywych życzeń. Nie znałem tych ludzi. Byłem sam i na ten moment to mi wystarczyło. Zacznę żyć po rozwiązaniu tej sprawy.
    Gdy dziennikarze zobaczyli, że wchodzę do budynku, niemal od razu chcieli do mnie podbiec i zacząć zadawać pytania, ale zamknąłem im drzwi przed nosem i spiorunowałem wzrokiem, co na szczęście ich zatrzymało. Nie chciałem rozgłosu ani sławy. Wolałem trzymać się w cieniu i pragnąłem, aby wszyscy dali mi święty spokój. Co im dadzą moje słowa, że Vic i jego kumple zasługują na to więzienie? Nic, bo i tak wszyscy o tym wiedzą.
    Znalazłem się w obszernym pomieszczeniu z ogromną amerykańską flagą zwisającą z sufitu, na której widok położyłem dłoń na lewej piersi i lekko zacisnąłem na niej palce. Niech przyniesie mi dzisiaj szczęście, biednemu Amerykaninowi-patriocie. Kręciło się tutaj bardzo dużo policjantów, prawników w togach i chyba jakichś specjalnych agentów w czarnych strojach. Poczułem się taki mały i sam nie wiedziałem, co miałem robić dalej. Postanowiłem podejść do recepcji, za którą siedziała masywna szatynka z upiętymi w kok włosami i niebieskimi oczami.
- Przepraszam – odezwałem się niepewnie, zwracając na siebie uwagę.- Przyszedłem na...
- Na tę rozprawę z narkotykami? - wtrąciła się, a ja nieco zbity z tropu pokiwałem głową.- To jedyna sprawa dzisiaj, jest tak poważna, że inne przeniesiono. Jest jeszcze pół godziny, więc może pan poczekać tutaj albo w tamtym korytarzu, gdzie znajduje się sala. Zwykle dziesięć minut przed rozpoczęciem rozprawy protokolant sprawdza, czy wszyscy się stawili i zacznie się organizacja.
- Dziękuję.- Uśmiechnąłem się do niej lekko, po czym odszedłem od recepcji i udałem się do odpowiedniego korytarza.
    Ustawiono tutaj krzesła dla oczekujących. Na jednym z nich siedziała drobna kobieta, może nieco starsza ode mnie. Ubrała się elegancko, wyprostowała ciemne włosy i nałożyła delikatny makijaż. Wyglądała na nieco przybitą, ale jeśli przyszła tutaj w tej samej sprawie co ja, w ogóle jej się nie dziwiłem.
    Usiadłem na jednym z krzeseł, a nieznajoma podniosła wzrok i na mnie spojrzała. Miała duże, brązowe oczy, ale przepełnione były smutkiem i strachem. Zrobiło mi się jej żal.
- Świadek? - zapytała, a ja zacisnąłem usta w cienką linię i skinąłem głową.- Stres, co?
- Trochę – przyznałem szczerze.
- Przeciwko komu pan zeznaje?
- Przeciwko byłemu chłopakowi.
- Och. - Rozchyliła nieco usta.- Najwyraźniej stoimy na podobnym gruncie.
    Podczas naszej rozmowy dowiedziałem się, że miała na imię Hannah i była byłą narzeczoną jednego z oskarżonych. Jej historia związku była podobna do mojej. Co prawda tamten mężczyzna jej nie bił, ale ona również nie miała pojęcia, że jej ukochany dał się wciągnąć w narkotyki i wojnę karteli. Dzięki naszej rozmowie chociaż na chwilę przestałem się denerwować, bo Hannah okazała się bardzo sympatyczną osobą i specjalnie omijała tematy związane z dzisiejszym dniem.
    Przed salą sądową zaczęło zbierać się coraz więcej ludzi. Była tutaj grupa z kamerami, chyba ława przysięgłych oraz agenci specjalni i funkcjonariusze. Patrzyłem na wszystkich z niemałym stresem, bo w ogóle tu nie pasowałem. W końcu drzwi sali otworzyły się i z pomieszczenia wyszedł korpulentny mężczyzna pod krawatem i jakąś kartką w dłoniach.
- Za chwilę rozpoczniemy rozprawę, ale przed tym wypada wejść do środka, prawda? - zachichotał, próbując rozładować napięcie kiepskim żarcikiem, który u mnie spowodował tylko uniesienie brwi.- Najpierw media. Bardzo proszę ustawić się na samym tyle sali i nie zajmować zbyt wiele miejsca. Dziękuję.- Do pomieszczenia zaczęli wchodzić dziennikarze, których było chyba więcej niż wszystkich innych ludzi razem wziętych. Aż się zdziwiłem, że sąd na to pozwolił.- Świadkowie?
    Ja, Hannah oraz trzy inne osoby wstaliśmy ze swoich miejsc i podeszliśmy do otwartych drzwi. Mężczyzna wskazał nam miejsce, gdzie mieliśmy usiąść i powrócił do dalszego dyrygowania. Sala była bardzo duża. Na samym szczycie stał wielki stół z godłem Stanów Zjednoczonych i flagą powieszoną na ścianie za nim. Siedziska ustawiono w okręgu, nasze znajdowały się nieco na lewo od stanowiska sędziego. Na środku znajdowała się ława przysięgłych, a po prawej stronie, nieco na podwyższeniu, ława oskarżonych. Odgrodzona była ona szybą, która nie sięgała do sufitu i podobna była raczej do ogrodzenia eksponatów w muzeum. Wszystko utrzymano w butelkowym odcieniu zieleni i brązie. Nie czułem się tu dobrze.
    Usiedliśmy na wyznaczonych miejscach i obserwowaliśmy, jak do sali wchodzą kolejne osoby. W końcu wszystkie miejsca były zajęte, oprócz stołu sędziowskiego i ławy oskarżonych. Denerwowałem się i z nerwów ciągle poprawiałem okulary na nosie. Patrzyłem na zegar wiszący na jednej ze ścian. Trzy, dwa, jeden...
    Do ławy przysięgłych weszła grupka ubranych na czarno mężczyzn prowadzących innych, odzianych w pomarańczowe stroje. Przełknąłem ślinę, gdy zobaczyłem wśród nich Vica. W tym momencie po prostu się go bałem. Znajdował się w takim miejscu, gdzie siedzieli wcześniej najwięksi przestępcy stanu i cieszyłem się, że odgradzała nas szyba. Nagle nasze spojrzenia się spotkały, ale sam nie wiedziałem, co wyrażał jego wzrok. Chyba było w nim trochę uczucia, ale w moim mógł zauważyć tylko obrzydzenie i strach, nic więcej.
    Następnie na salę wszedł sędzia, na którego obecność wszyscy powstali. Po oficjalnym rozpoczęciu rozprawy, sprawdzeniu obecności i tym podobnym, przeszliśmy do sedna. Trudno było mi słuchać o wszystkich czynach, których dopuścił się Vic i jego „kumple” i chciałem po prostu zatkać uszy palcami. Tutaj narkotyki, tutaj przemyt, a gdzieś indziej problemy z młodzieżą. To wszystko było takie okropne, a ja zdałem sobie wtedy sprawę, jaki byłem wrażliwy.
    Po przedstawieniu sytuacji, głos należał do nas, do świadków. Na początku poszły wszystkie kobiety, następnie jakiś mężczyzna, aż w końcu nadeszła kolej na mnie. Spokojnie, Kellin. Jesli nie wywrócisz się po drodze do barierki, to już połowa sukcesu.
- Kellin Quinn – odezwał się sędzia, a ja spokojnie wstałem ze swojego miejsca i podszedłem do wyznaczonego miejsca zeznawania.- Kellin Quinn, lat dwadzieścia, student drugiego roku dziennikarstwa na Harvardzie, były partner Victora Fuentesa, jednego z oskarżonych?
- Tak – powiedziałem cicho, a mężczyzna skinął głową.
- Pański były partner został oskarżony o udział w handlu środkami odurzającymi, posiadanie ich i sprzedaż osobom małoletnim. Czy wiedział pan o tym przed wezwaniem na komisariat?
    Przełknąłem ślinę i ponownie poprawiłem okulary na nosie. Matko Boska, miałem mówić prawdę i to wszystko miało przyjść tak łatwo, a okazało się, że słowa nie potrafiły przejść mi przez gardło. Weź się w garść, Kellin. Jesteś już dorosły.
- Tylko podejrzewałem – odparłem słabo, a sędzia spojrzał na mnie zachęcająco.- Ale nie byłem pewny, więc nie chciałem składać fałszywych zeznań...
- Do aktu oskarżenia dopisano również przemoc domową.- Mężczyzna zerknął na jakąś kartkę, a następnie na mnie.- Co mogę przez to rozumieć?
- Byłem ofiarą przemocy domowej.
- Czy spowodowała ona poważniejsze uszczerbki na zdrowiu?
- Cóż, skoro nadal lekko kuśtykam po trzech miesiącach, to raczej tak – warknąłem, spoglądając z mordem w oczach na Vica, który spuścił głowę i zaczął wpatrywać się w swoje kolana.
- Czy Victor Fuentes był pijany lub od wpływem środków odurzających podczas ranienia pana?
- Nie był pijany. Ale czułem od niego marihuanę. Raz skatował mnie zupełnie świadomie. Nie mogłem się ruszać przez kilka dni. Nie potrafiłem się podnieść z podłogi, gdy zostawił mnie tam ledwo oddychającego.
    Sędzia westchnął cicho i pokiwał głową. Skoro miałem pogrążyć mojego byłego, to jak najbardziej się na to pisałem. Niech dostanie jak najwięcej za to, co mi zrobił. Nie chciałem już go więcej widzieć. Niech zgnije w tym więzieniu i już nigdy z niego nie wychodzi.
    Nie stałem tam długo. Po dwóch minutach usiadłem na swoim miejscu i czekałem na koniec rozprawy. Czekałem na wyrok i na pozwolenie pójścia do domu. Miałem trochę pracy, nie mogłem od tak biegać sobie po sądach.
    Gdy po naradzie usłyszałem wyrok, prawie opadła mi szczęka. Może i to nie był najgorszy werdykt sędziowski, ale mi nie mieściło się to w głowie. Po prostu byłem prostym chłopakiem, który tylko w liceum był spisywany za rzucanie jajkami w dom starych moherów czy zrywanie jabłek z sadu nielubianego sąsiada.
    Vic dostał dziesięć lat za narkotyki i przemoc domową. Jego kumple zarobili nieco mniej, bo nikogo nie krzywdzili. Jedynie jakiś szef, czy Bóg wie kto, dostał dwanaście. Widziałem to zmarnowanie na ich twarzach, bo musieli przyjąć do wiadomości fakt, że teraz będą oglądać świat zza grubych krat. Patrzyłem, jak wyprowadzają skazańców zza szyby i łzy same nachodziły mi do oczu. Nie pozwoliłem im spłynąć po policzkach, bo chciałem udawać silnego. Zaczęły boleć mnie oczy, ale jakoś dawałem radę. Wyszedłem z sali i niemal od razu rzuciłem się pędem w stronę wyjścia. Musiałem zamknąć się w ciemnym mieszkaniu i nie wychodzić z niego do końca tygodnia. Tak będzie wyglądać moja nauka nowego, lepszego życia. Najpierw trochę popłaczę, a potem odetchnę i zacznę od nowa.
    Chciałem wybiec z budynku, ale ktoś złapał mnie za ramię i obrócił w swoją stronę. Spotkałem się ze spojrzeniem jednego z mężczyzn ubranych w te ciemne stroje agentów, przez co podskoczyłem nieco, bo nie tego się spodziewałem.
- Pan Quinn? - zapytał, a ja skinąłem głową.- Ma pan możliwość ostatniego spotkania z Victorem Fuentesem. Skorzysta pan?
    Każde moje spotkanie z tym człowiekiem kończyło się załamaniem nerwowym i niekończącym się płaczem, ale co mi szkodzi? Teraz będę silny. Pokażę mu, że nie zdołał mnie złamać i poradzę sobie bez niego.
- Niech pan prowadzi – odparłem pewnie, a mężczyzna zaczął iść w inną stronę.
    Szedłem za nim spokojnie, aż w końcu znaleźliśmy się przed masywnymi drzwiami bez żadnego oznaczenia. Okazało się, że prowadziły one na ogrodzone tyły sądu, gdzie znajdował się wóz eskortujący więźniów to zakładu karnego. Stali przy nim wszyscy więźniowie, a towarzyszyli im mężczyźni ubrani na czarno. Niemal od razu podszedłem do Vica i mimo protestów strażników, chwyciłem go za koszulkę i przygwoździłem go drzwi wozu. Sam się zdziwiłem, że miałem w sobie tyle siły, ale byłem z siebie dumny.
- Jesteś nic niewartym śmieciem! - wrzasnąłem prosto w jego bladą jak na niego twarz.- Nienawidzę cię! Gnij sobie w tym więzieniu i nawet o mnie nie myśl. Niech ci tam spierdolą życie, mam to gdzieś, jesteś dla mnie nikim. Nawet nie oczekuj, że będę do ciebie przychodzić w odwiedziny. Nikt do ciebie nie przyjdzie, sam o to zadbam. Nienawidzę cię! Nienawi...
    Mój wybuch przerwały usta chłopaka na moich, który jakoś zdołał mnie pocałować mimo dłoni uwięzionych w kajdankach. Otworzyłem szeroko oczy i drgnąłem, analizując to, co się właśnie stało. Moje wargi jakby same zaczęły pracować, mimo że wcale tego nie chciałem. Położyłem dłonie na klatce piersiowej szatyna i mocno go od siebie odepchnąłem, przez co uderzył plecami w samochód. Obok niego od razu znaleźli się agenci, którzy chwycili go za ramiona i zaczęli prowadzić do wejścia do wozu.
- A ja cię kocham, Kell – krzyknął, wchodząc do samochodu.- Seksownie wyglądasz w tych okularach. Wszystkiego najlepszego, kochanie. Kocham cię.
    Stałem jak wryty i patrzyłem, jak do środka wchodzi reszta więźniów, a następnie samochód wyjeżdża przez stalową bramę i znika z moich oczu. Moje usta były rozchylone, oczy szeroko otwarte, a okulary zjechały na sam czubek nosa. Nie oczekiwałem tego i nadal rozważałem moje słowa.
    Nienawidziłem go czy kochałem? Nasza miłość należała do tych trudniejszych, tym bardziej w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
    Nienawidziłem go? Czy nadal go kochałem?