wtorek, 17 czerwca 2014

Kissing In Cars

Shot na 100 postów na blogu!
Nie wiem, kiedy zacznę dodawać rozdziały nowego ff, chcę to zrobić jak najszybciej, ale niezależne ode mnie przyczyny po prostu mnie blokują i nie potrafię niczego napisać. Gapię się w pusty dokument w wordzie i nic. No ale przed zablokowaniem powstało to na dole.
Dzięki za wszystko, jesteście super i dziękuję, że przy mnie trwacie, uwielbiam Was.
Buziaki.
___________________________
- Nie będzie mnie dzisiaj na kolacji – powiedziałem, wsuwając ramiona w rękawy bluzy.
- Znowu wychodzisz z Victorem? - zapytała mama, zerkając na mnie kątem oka, a ja skinąłem głową. - O której wrócisz?
- Vic odstawi mnie na miejsce około jedenastej.
    Mama zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na wysokości piersi. Rozumiałem, że pomysł powrotu do domu o tak późnej godzinie jej nie satysfakcjonował, ale nie mogłem nic poradzić na to, że nasze randki zawsze się przedłużały. Wolałem uświadomić ją wcześniej, aniżeli miałaby się później denerwować, gdzież to się podziewam.
- Dziesiątej? - zaproponowała, a ja pokręciłem głową.
- Znowu się spóźnię i będziesz na mnie krzyczeć.
- W porządku – westchnęła i machnęła dłonią.- Idź, baw się dobrze, zabezpiecz się.
- To było nie na miejscu.
- Wiesz, że żartuję.
    Uśmiechnąłem się do niej i pocałowałem ją w policzek, po czym pożegnałem się z nią i wyszedłem z domu. Wsunąłem dłonie do kieszeni bluzy i pochyliłem głowę, idąc wąskim chodnikiem w stronę placu zabaw.
    Wyjście z Vikiem było ściemą. Nie umówiłem się z nim. Kilka dni temu poważnie się pokłóciliśmy i żaden z nas nie podjął żadnych działań, aby w końcu się pogodzić. Vic był uparty, a ja nie potrafiłem schować swojej dumy i przyznać, że to moja wina. Oczywiście kłótnia nie wynikła całkowicie przeze mnie, ale wydaje mi się, że obaj wnieśliśmy coś do tej sprzeczki. Świadomość, że na dzisiaj przypadała nasza trzecia rocznica, wcale nie pomagała mi w lepszym przeżywaniu rozłąki. Cholernie za nim tęskniłem i chciałem się pogodzić, tym bardziej w taki dzień jak dzisiaj. Przecież go kochałem, kiedyś w końcu musimy zakopać topór wojenny.
    Przeszedłem przez kwiatową bramę zapraszającą dzieci do wejścia na plac zabaw. O tej godzinie nikogo już tu nie było. Rodzice bali się puszczać swoje pociechy same podczas wichury, tym bardziej, gdy się ściemniało. Szczerze mówiąc, pogoda nie była taka zła. Zawsze lubiłem ostry wiatr i zmierzch, bo czułem wtedy, że chociaż przez chwilę jestem sam.
    A jednak samotność nie zawsze sprzyja człowiekowi.
    Usiadłem na jednej z kołyszących się na wietrze huśtawek i unieruchomiłem ją swoim ciężarem. Przez silne podmuchy włosy muskały moją twarz, a ja ani razu ich nie poprawiłem. Nie miałem na to siły. Dopadł mnie dołek, w który wpadłem, a osoba mogąca mnie z niego wyciągnąć, ma mnie w dupie. Na pewno bawi się lepiej ode mnie. To tylko kwestia czasu, aż ze mną zerwie.
    Zacisnąłem palce na łańcuchach huśtawki i wlepiłem wzrok w drobne kamyki pod moimi stopami. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza, którą szybko otarłem, bo nie chciałem czuć, że moje słabości stają się silniejsze ode mnie. Chciałem tylko trochę miłości. Ciepła. Uczucia.
- Kellin, wchodź do samochodu.
    Uniosłem głowę i spojrzałem w stronę małego peugeota stojącego na ulicy, na którą miałem widok z huśtawki. Westchnąłem ciężko i odwróciłem wzrok.
    Cóż, może i chciałem uczucia, ale sam na nie nie zapracuję.
- Nie zgrywaj panienki, wejdź do samochodu albo zdmuchnie cię wiatr. Zaraz będzie huragan. Może nawet burza.
- Znowu jestem panienką? - prychnąłem, ponownie patrząc na opalonego chłopaka siedzącego za kierownicą.- Pamiętaj, czym skończyła się ostatnia „panienka”.
- Jeśli wejdziesz do samochodu, wszystko wyjaśnimy.
    Przewróciłem teatralnie oczami, ale w końcu postanowiłem wstać z huśtawki. Rzeczywiście zbierało się na burzę, a ja nie chciałem zmoknąć. Opuściłem teren placu i wsiadłem do samochodu. Nie spojrzałem na Vica. Po zapięciu pasów, patrzyłem na domy za oknem, jakbym wcześniej nigdy ich nie widział. Czekałem na jego krok. Jakby nie patrzeć, to on zainicjował kłótnię i to głównie przez niego czuję się jak gówno.
    Vic westchnął głośno i próbował chwycić moją dłoń, ale szybko ją zabrałem i schowałem do kieszeni. Wtedy na niego zerknąłem. Wyraz jego twarzy pokazywał skruchę i żal, ale skąd mogłem wiedzieć, że to wszystko było prawdziwe? Równie dobrze mógł wziąć mnie na litość. Nie lubiłem takiego postępowania. Chciałem szczerych przeprosin.
- Dlaczego wyszedłeś w taką pogodę? - zapytał spokojnie, a ja wzruszyłem ramionami.- To niebezpieczne. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
- Ta, akurat ty się przejmujesz – warknąłem.
- Przejmuję! Kocham cię, więc się o ciebie martwię.
    Przełknąłem głośno ślinę i pociągnąłem nosem, chowając dłonie w rękawy bluzy. Może i żałował. Potrzebowałem tylko jednego słowa, które sprawi, że mu wybaczę i ocali naszą rocznicę.
- Wiem, że ta kłótnia była głupia i to głównie moja wina. Nie powinienem nazywać cię panienką i szmatą, wiem o tym, ale poniosło mnie, gdy zobaczyłem, że Winston...
- To, że Winston jest moim przyjacielem nie oznacza, że ze sobą sypiamy!
- Wiem!
- Więc nie widzę powodu, żebyś nazywał mnie szmatą – syknąłem.- Nie szmacę się. Nie sypiam z innymi. Sypiam tylko z tobą... - dodałem cicho, a mój głos się załamał.
    Vic pociągnął nosem i ruszył z miejsca. Nie miałem pojęcia, gdzie postanowił pojechać, ale nie zamierzałem go o to pytać. Niech naprawia to, co spieprzył kilka dni temu. Jechaliśmy w ciszy. W dach samochodu zaczęły uderzać duże krople deszczu, które następnie spływały po szybach, tworząc przy tym przeróżne wzory na szkle. Wycieraczki ledwo nadążały za ulewą, widoczność była ograniczona, ale Vic panował nad samochodem. Na szczęście na ulicy nie panował zbyt wielki ruch. Nasze oddechy powodowały, że para wodna osadzała się na zimnych szybach auta.
    Spojrzałem na okno i palcem zacząłem kreślić na nim esy floresy. Mój opuszek powoli narysował kółko i pięć kresek. Zrobiłem to samo obok pierwszego rysunku. Dwa małe ludziki trzymały się za ręce, a ja zagryzłem dolną wargę i napisałem nad nimi V + K.
    Człowiek powinien kochać. Ja kochałem.
    Vic zatrzymał się na światłach sygnalizacyjnych i chrząknął.
- Kocham cię – powiedział, a ja wzruszyłem ramionami.- Nie obchodzi cię to?
    Oczywiście, że mnie to obchodziło. Po prostu trudno było mi to przyznać. Nadal nie doszedłem do siebie po ostrych słowach chłopaka kilka dni temu.
- Widziałem, jak cudownie się bawiliście! - krzyknął, a ja uniosłem brew w górę.- Może powinieneś umawiać się z nim!
- Przyjaźnię się z nim od podstawówki, a to, że jest biseksualny, nic nie znaczy – odparłem spokojnie, opierając się o ścianę.- Nie bądź zazdrosny. Trochę przesadzasz. - Machnąłem dłonią.
- Nie zachowuj się jak jakaś pierdolona panienka – warknął, an co lekko rozchyliłem wargi.- Jeśli chcesz być szmatą, to nią sobie kurwa bądź.
- Co powiedziałeś?
- Że jesteś szmatą. Na pewno się z nim szmacisz. Każdy chce cię zaliczyć, a skoro on ma taką okazję, to dlaczego miałby tego nie robić?
    Stanąłem jak wryty. Patrzyłem na niego z szeroko otwartymi ustami i łzami w oczach. Mój chłopak, którego kochałem ponad życie, właśnie nazwał mnie szmatą. Uważał, że jestem dziwką i sypiam z kim popadnie. Nie miał do mnie szacunku.
- Och – wyszeptałem, pochylając głowę i obejmując się ramionami.- W porządku.
    Odwróciłem się na pięcie i szybko zacząłem iść w stronę wyjścia ze szkoły. Pozwoliłem spłynąć łzom po policzkach, a całe moje ciało drżało z zimna, które zapanowało w moim sercu. Jeśli Vic uważał, że jestem szmatą, najwyraźniej tak było...
- Kellin! - Usłyszałem jego głos, przez co jeszcze bardziej przyspieszyłem kroku.- Kellin, ja...
- Zamknij się! - wrzasnąłem, gwałtownie się odwracając.- Zamknij się, zamknij się, zamknij się!
- Kells, masz prawo być wściekły, naprawdę, ale proszę...
- Zamknij się!
- Kellin...
- Zamknij się! Nie odzywaj się do mnie.
    Z tymi słowami wybiegłem ze szkoły, a emocje zawładnęły mną jak jeszcze nigdy wcześniej. Już nie pamiętałem, kiedy ostatnio tak zareagowałem na przykre słowa kogoś bliskiego. A może po prostu tamte osoby, nie były aż tak bliskie...
- Przepraszam – wyszeptał, a ja odwróciłem się w jego stronę.- Jestem idiotą.
- Wiem, że jesteś.
- Więc przepraszam. Nie mogę cię stracić...
    Zza samochodu dobiegły nas klaksony zniecierpliwionych kierowców, więc Vic spojrzał na jezdnię i ruszył z miejsca. Znów zapadła cisza. Przeprosił mnie, ale czy to mi wystarczyło? Czy byłem w stanie mu wybaczyć i tak po prostu znów wtulić się w jego tors? Dać jego silnym ramionom objąć mnie w pasie, a miękkim ustom całować moje czoło? Musiałem.
    Vic wjechał na wielopoziomowy parking. Ostrożnie wjeżdżał na kolejne piętra, aż w końcu dotarł na ostatnie. Cały plac był pusty – nikt normalny nie zostawiłby samochodu podczas burzy na najwyższym poziomie parkingu. Było z niego widać całe miasto, jako że żyliśmy w niewielkiej miejscowości gdzieś na zadupiu w Ohio, więc parking był najwyższym punktem w tym miejscu.
    Spojrzałem na chłopaka, który również na mnie spoglądał. Teraz doskonale to widziałem. Skrucha, żal, uczucie, miłość. Kocha mnie. Ja jego też.
- Boże, Vic – rozryczałem się i odpiąłem pas, aby następnie wdrapać się na jego kolana i schować twarz w jego koszulce.
    Chłopak mocno chwycił mnie w pasie i oparł głowę o moje ramię. Nie potrzebowaliśmy zbędnych słów. Już sobie wybaczyliśmy. Już było nam lepiej.
- Przepraszam – szepnął, a ja zacisnąłem palce na jego koszulce.- Kocham cię i nigdy nie przestanę. Jesteś moim całym światem.
- T-też prze-przepraszam-am – wydukałem, prostując się i patrząc przez łzy na jego cudowną twarz.- Ko-kocham cię.
    Vic uśmiechnął się delikatnie, po czym chwycił moją twarz w swoje dłonie i kciukami otarł łzy z moich policzków. Następnie naparł swoimi ustami na moje, a ja przymknąłem oczy i położyłem dłoń na jego klatce piersiowej. Raz po raz zaciskałem na niej palce, w pełni skupiając się na pocałunku. Chłopak lekko musnął swoim językiem moje wargi, a ja posłusznie je rozchyliłem i dałem się zdominować. Gdy jego język otarł się o mój, mruknąłem cicho i położyłem dłonie na jego szyi, próbując go do siebie jeszcze bardziej przyciągnąć. W końcu zabrakło nam powietrza, więc musieliśmy się od siebie oderwać. Łzy zniknęły już całkowicie. Zamiast ich pojawił się szczery uśmiech. Uśmiech zwycięstwa i miłości.
- Umm... Szczęśliwej rocznicy, Kell. - Vic odezwał się jako pierwszy, a ja zagryzłem dolną wargę.- Zejdź ze mnie, to coś ci dam.
- A ja nic dla ciebie nie mam... - szepnąłem, przemieszczając się na swój fotel.
- Szczerze mówiąc, to nie spodziewałem się, że będziesz miał. Nie po tym wszystkim.
    Miał rację. Nawet nie pomyślałem o prezencie dla niego, bo byłem zbyt zły i rozczarowany jego zachowaniem. Cieszyłem się jednak, że on pamiętał o naszym małym święcie. To wiele dla mnie znaczyło, a jeszcze więcej dla naszego związku. Teraz musieliśmy go wzmacniać, bo miałem wrażenie, że po jakiejkolwiek kolejnej sprzeczce wszystko się zakończy.
    Z ciekawością patrzyłem, jak Vic sięga do skrytki samochodowej i ją otwiera. Po chwili szukania, wyciągnął z niej małe, czerwone pudełko. Zamknął skrytkę i spojrzał na mnie poważnym wzrokiem.
- No więc... - zaczął.- Od razu mówię, że to nie są oświadczyny.
    Uśmiechnąłem się delikatnie i założyłem ciemne włosy za ucho.
- Po prostu chcę ci to dać. Żebyśmy byli ze sobą obojętnie kiedy. Po prostu zawsze, nawet jeśli nie spędzamy ze sobą czasu, bo coś nam przeszkadza.
    Wręczył mi pudełeczko, które chwyciłem drżącymi palcami, a następnie je otworzyłem. Rozchyliłem usta, gdy zobaczyłem srebrny łańcuszek z grubszą blaszką w jednym miejscu. Powoli chwyciłem łańcuszek i przyjrzałem się połyskującej blaszce. Podczas gdy wcześniej przestałem płakać, teraz znów ciepłe łzy naszły mi do oczu, a ja zacisnąłem łańcuszek w dłoni.
- Mam taki sam – powiedział Vic, sięgając do kieszeni swoich spodni i wyciągając z nich identyczną bransoletkę. - To nie jest słabe, prawda?
- Nie, oczywiście, że nie – zachlipałem, ocierając łzy wierzchem wolnej dłoni.- Jest cudowne. Dziękuję, kocham cię.
    Vic nachylił się nade mną i czule mnie pocałował, po czym wyciągnął łańcuszek z mojej dłoni i zapiął go na moim nadgarstku. Ja zrobiłem to samo z jego bransoletką. Płacz trochę uniemożliwił mi całowanie, więc odsunąłem się od szatyna i spojrzałem na srebro na mojej dłoni. To był piękny gest, tym bardziej, że na blaszce wygrawerowano coś cudownego. Już nigdy nie ściągnę tego łańcuszka. Od pierwszych chwil stał się dla mnie największym skarbem.
    Naprawdę długo się całowaliśmy. Mijały kolejne minuty, a ja zdążyłem już wdrapać się na kolana chłopaka i kilka razy złapać oddech. Nasze pocałunki nie prowadził do niczego poważniejszego. Vic nawet nie wyszedł z taką inicjatywą, aby zedrzeć z siebie ubrania i oddać się chwili. Cieszyło mnie to. Nie chciałem, aby uważał, że wszystko jest między nami w porządku, bo mnie przeprosił i dał bransoletkę. Pewnie, wybaczyłem mu, ale żeby było tak jak dawniej, potrzebowałem jeszcze kilku dni. Nie lubiłem pośpiechu.
    Nasze kolejne oderwanie ust nie było zależne od braku powietrza w płucach. Tym razem spowodowało to głośne huknięcie, a ja podskoczyłem na kolanach Vica i spojrzałem przez okno. W dach samochodu uderzały hektolitry deszczówki, a do tego dołączyły się pioruny i grzmoty. Pogoda była paskudna, a my powoli zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z tego, że nasza miejscówka nie należała do tych najbezpieczniejszych. Piorun musiał trafić gdzieś nieopodal nas. Samochód mógł nas ochronić, ale na jak długo? Trzeba dmuchać na zimne.
- Pojedźmy gdzieś indziej – szepnąłem, wracając na miejsce pasażera, a Vic skinął głową i przekręcił kluczyk w stacyjce.
    Chłopak włączył wycieraczki, które pracowały na najwyższych obrotach, po czym zaczął jechać w dół. Ostrożnie naciskał pedał gazu i mocno trzymał kierownicę, aby nie stracić nad nią panowania. Patrzyłem przed siebie i lekko zagryzałem dolną wargę, próbując dojrzeć cokolwiek w ścianie deszczu. Widoczność była okropna.
    W pewnym momencie, gdy Vic skręcał z jednego ze zjazdów, usłyszałem przyspieszoną pracę silnika samochodu, który nie był nasz. Przez silny wiatr, deszcz pod kątem wpadał na asfalt parkingu. Odwróciłem głowę w lewą stronę, aby spojrzeć na Vica, lecz to nie jego twarz przykuła moją uwagę. Były to dwa jasne światła rozpędzonego samochodu, którego kierowca stracił panowanie nad pojazdem.
- Vic! - krzyknąłem, a chłopak spojrzał w lewo.
    Tylko że za późno.

    Kaszlnąłem kilka razy. Rozprostowałem wcześniej zaciśnięte palce i powoli otworzyłem oczy. Przestało padać, ale asfalt nadal był wilgotny od wcześniejszej ulewy. Próbowałem oczyścić gardło, ale spomiędzy moich ust nie chciało wyjść żadne słowo. Oblizałem wargi i szybko oceniłem sytuację.
    Leżałem na asfalcie. Nic mnie nie przygniotło. Zmasakrowany peugeot znajdował się kilka metrów ode mnie. Musiałem wypaść z samochodu i poturlać się na bok. Drugi samochód, który miał zdewastowany przód, stał niedaleko peugeota.
    Bolała mnie głowa, ręka i żebra. Poruszyłem lewą ręką i syknąłem z bólu. Nie mogłem wykonywać nią praktycznie żadnych ruchów. Na pewno była złamana. Prawa ręka działała bez zarzutu. Dłonią dotknąłem głowy i spotkałem się z ciepłą krwią sączącą się w łuku brwiowego. Przynajmniej żyłem. To się liczyło.
- V-Vic... - wydukałem, zaczynając czołgać się w stronę rozwalonych samochodów, co sprawiało mi wiele bólu.- Vic, je-jesteś tam?
    Musiał tam być. Nie chciałem wierzyć w to, że coś mogło mu się stać. W drugim samochodzie zauważyłem roztrzęsionego kierowcę. Był przytomny, jedynie jego twarz poplamiła czerwona krew, pewnie skaleczyło go szkło przedniej szyby. Z wielką trudnością dźwignąłem się na nogi i sprawną ręką zapukałem w całe okno. Mężczyzna spojrzał na mnie i szybko wyszedł z samochodu. Był to siwy, elegancko ubrany człowiek, pewnie około pięćdziesiątki.
- T-ten drugi chłopak – zaczął, a ja otworzyłem szerzej oczy.- O-on... Wy-wypadł.
- Gdzie wypadł? - zapytałem szybko.- Gdzie wypadł?!
- Z pa-parkingu...
    Podszedłem do krańca parkingu i wychyliłem się przez murek. Zamarłem.
- Matko boska, Vic – zapłakałem i mimo okropnego bólu żeber, popędziłem w dół parkingu.
    Na ulicy stało pełno gapiów, a z oddali nadjeżdżały już pojazdy na sygnale. Przepchałem się przez zbędnych tu ludzi, aby dotrzeć do samego centrum zainteresowania.
- Przepraszam, proszę się posunąć, tam jest mój chłopak! - krzyknąłem, odpychając od siebie nieznajomych.- To mój chłopak!
    W końcu znalazłem się w środku. Upadłem na kolana, a moje łzy zmieszały się z krwią. Chwyciłem bladą rękę chłopaka i splotłem nasze palce, mimo że on już nie mógł tego poczuć. Jego oczy były zamknięte, twarz zakrwawiona, włosy w nieładzie. Nie powinien tak wyglądać.
- Popełnił samobójstwo? - zapytał ktoś z tłumu.
- Nie! - wrzasnąłem, przybliżając się do szatyna i zaciskając palce na jego koszulce.- Vic... - wyszeptałem.- Vic, proszę cię, obudź się... Vic, nie zostawiaj mnie tu samego... Mieliśmy być razem do końca, Vic, tak napisałeś na bransoletce... Na zawsze, Vic...
    W pewnym momencie tłum nieco się przerzedził, gdyż na miejscu pojawiła się policja i karetka. Medycy kucnęli przy Vicu, a jeden z policjantów położył dłoń na moim ramieniu.
- Synu, daj działać profesjonalistom – powiedział do mnie, a ja nadal nie chciałem puszczać ręki szatyna.- Wejdź do karetki, tam cię opatrzą.
- Nie, to mój chłopak, kocham go – załkałem.- Nie, nie, nie, nie mogę go zostawić, on zaraz się obudzi...
    Jeden z lekarzy spojrzał na mnie ze smutkiem.
- Nie obudzi się.
    Policjant mocniej chwycił mnie za ramiona i podniósł z ziemi. Zaczął prowadzić mnie w stronę karetki, a ja przez ramię patrzyłem, jak wkładają Vica do zielonego worka, który oznaczał tylko jedno.
    Mimo że zostałem sam, nigdy nie zapomnę tego, co razem przeżyliśmy. Nadal ze sobą będziemy. Ja tutaj, on tam. Na zawsze.
   
    Też chciałem się nie obudzić. Miałem jednak wrażenie, że złożyłem swojego rodzaju przysięgę, że tego nie zrobię. To „na zawsze” oznaczało coś więcej, niż tylko związek. Oznaczało pozostanie silnym w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Obiecałem, że zostanę na zawsze. Zostanę. Poczekam na sen wtedy, gdy sam da mi znać, że się zbliża. Na razie nie widziałem go na horyzoncie. Czekałem, aby spotkać się z Victorem i zostać z nim na zawsze. Nawet jeśli teraz czułem jego obecność, co powodowało, że wpadałem w dołek, nadal czekałem. I nie zamierzałem przestawać, bo to moje jedyne przeznaczenie.
    Na zawsze.

piątek, 6 czerwca 2014

Rozdział XXV

Hej, zgadnijcie co! Ostatni rozdział, tak, ostatni. Dziękuję, że byliście. Dziękuję za komentarze i dziękuję też cichym czytelnikom, który może ujawnią się w nowym ff, kto wie, liczę na to :)
Nie dodaję epilogu, bo będzie sequel! Po prostu czekajcie.
Idę na urlop, powrócę soon, ale jeszcze nie wiem kiedy.
W między czasie dodam shota, bo będę miała 100 postów na blogu, więc wykorzystam okazję.
Dziękuję jeszcze raz!
________________________________
Tej nocy nie pozwolili nam spędzić razem. Z zwieszoną głową położyłem się na swojej kanapie, ale nie mogłem spać. Dopadła mnie gorsza bezsenność niż wczoraj, a nie miałem obok siebie Vica, który mógłby zmęczyć mnie w przeróżny sposób. Byłem skazany na puste gapienie się w sufit, który nie przedstawiał niczego konkretnego, oprócz chwili, gdy moje oczy wymagały nawilżenia i na ciemnej powierzchni pojawiały się białe refleksy stworzone przez mój mózg. To też mi nie pomagało. Żadne liczenie owiec. Żadne historyjki wymyślane przed snem. Musiałem przeczekać te kilka godzin, aż w końcu mój organizm się zmęczy i uda się na spoczynek.
Mój mózg postanowił tworzyć najgorsze teorie dotyczące jutrzejszego dnia. Moje serce podpowiadało mi, że przecież nie zostawię Vica. Więc co zaplanowali nasi rodzice? Wyrazy ich twarzy były dosyć poważne, gdy mówili nam o obiedzie, więc sprawa musiała dotyczyć konkretów. Przyszłości. Owszem, przyszłość była bardzo ważna, ale tylko wtedy, gdy będzie w niej Vic. Inna nie ma sensu.
Przewróciłem się na bok i zacząłem kreślić palcami różne kształty na materacu. Musiałem odciągnąć swoje myśli od kwestii jutra i dać odpocząć biednemu mózgowi. Ja sam potrzebowałem odpoczynku. 
Wyciągnąłem telefon spod poduszki, odblokowałem go, a w moje nieprzyzwyczajone do jasności oczy uderzyło światło wyświetlacza. 
Trzecia trzydzieści trzy.
Prawie Szatan.
Otworzyłem moją rozmowę z Victorem i wystukałem w klawiaturę jedynie dwa słowa, osiem liter, jedno zdanie.
Kellin: Kocham Cię.
Zabije mnie, bo piszę do niego o tej godzinie, ale miałem potrzebę wysłania mu tego smsa. Czasami człowiek nosi ze sobą duży ciężar, który chce z siebie zrzucić. Tak jest też ze słowami. Ktoś chce coś powiedzieć i musi to zrobić, aby poczuć się lepiej. Po małym "kocham cię" zrobiło mi się lżej. Lubiłem mieć świadomość, że Vic wie o moim uczuciu do niego. Tak chyba powinno być w szczęśliwych związkach.
Mój telefon zawibrował po piętnastu minutach. Vic pewnie spał, miał komórkę w kieszeni spodni, które rzucił na ziemię po drugiej stronie pokoju, obudził go sygnał smsa, musiał wstać, przyzwyczaić się do jasności, dziesięć razy przeczytał wiadomość i w końcu odpisał, gdy dotarło do niego, co właśnie odczytał. 
Vic: Też Cię kocham. Idź spać, Kells.
Wiedziałem, że to napisze.
Kellin: Idę. Dobranoc.
Vic: Dobranoc, skarbie.
Uśmiechnąłem się na "skarba", po czym włożyłem telefon pod poduszkę i zamknąłem oczy. Musiałem zasnąć. Skarby przecież śpią.

Podjechałem wraz z mamą i Tomem pod beżowy, parterowy budynek z dużymi oknami, przez które można było zobaczyć, co działo się w środku. Przez szklaną przeszkodę zobaczyłem tatę, który siedział przy stole nieco dalej od wejścia, wraz z państwem Fuentes i Victorem. A więc nadszedł czas mojego sądu, tylko że nie miałem pojęcia, czego dotyczyła sprawa. Nawet nie próbowałem spekulować, bo nie potrafiłem wpaść na nic logicznego. Mój ojciec mógł wymyślić wszystko, nie wiedziałem, czego się po nim spodziewać. 
W trójkę weszliśmy do restauracji i podeszliśmy do stolika, gdzie siedziały znane nam osoby. Ze wszystkimi się przywitaliśmy, a ja usiadłem obok Vica i delikatnie pocałowałem go w usta, mówiąc przy tym "dzień dobry". Nikt nie zdawał się tym przejmować, bo bardzo mnie ucieszyło. Oplotłem ramieniem całą rękę Vica i oparłem głowę o jego brak, patrząc na tatę, który siedział naprzeciwko mnie. Mężczyzna puścił do mnie oko, na co uśmiechnąłem się półgębkiem. Jak na razie nie wywiązała się żadna poważniejsza rozmowa, a ja niepokoiłem się jeszcze bardziej. Po chwili do stolika podeszła kelnerka, która wręczyła nam menu, więc musiałem oderwać się od Vica, aby wybrać coś do jedzenia. Otworzyłem kartę i nieco się skrzywiłem. Niby co miałem zjeść?
- Mamoooo - jęknąłem, a kobieta uniosła brew.- Co mam zjeść?
- Może weź sobie jakiegoś kurczaka - odparła, a ja pochyliłem głowę i przerzuciłem kartki, aby znaleźć dania z drobiu.
Po chwili kelnerka wróciła, aby odebrać zamówienie. Gdy przyszła kolej na mnie, mama nie omieszkała wypytać tę biedną dziewczynę o wszelkie składniki mojego dania i czy mi nie zaszkodzi. Okazało się, że nie i kelnerka z ulgą odeszła od stolika.
- W porządku - odezwał się tata i wszyscy zwrócili na niego uwagę.- Zacznijmy od początku.
Okej, teraz stopniowo będę wszystkiego się dowiadywać. Właśnie na ten moment czekałem. Potrzebowałem odpowiedzi.
- Przenoszę się z New Jersey do Massachusetts - zaczął, a ja zmarszczyłem brwi. Co to miało do rzeczy? - Jako że Kellin kończy liceum i zapewne myśli o studiach, mam pewną propozycję.
- Jaką? - zapytała mama.- Pamiętaj, że muszę się na to zgodzić, jestem jego matką.
- Wiem to doskonale, nie zrobię niczego wbrew twojej woli, Liso.- Tata uśmiechnął się do niej lekko, ale było widać, że sprawiało mu to pewną trudność.- Skoro rekrutacja na studia niedługo się zacznie, może warto by zastanowić nad tym, aby złożyć papiery na Harvard.
Gdy to powiedział, patrzył prosto na mnie, a ja zacząłem kaszleć i łapać oddech. Zaskoczył mnie, więc po prostu zacząłem się dusić, bo nie potrafiłem inaczej zareagować. Ja na Harvardzie. Mhm, nadaję się tam jak nikt inny, nie ma co.
- Opłaciłbym wszystkie koszty nauki, łącznie z tymi mieszkaniowymi i tym podobne - mówił dalej.- Myślę, że to dobra opcja, bo to szanowana i niezwykle przyszłościowa uczelnia.
Gdy już się uspokoiłem, spojrzałem na niego i pokręciłem głową. To żart.
- Nie dostanę się na Harvard - wydukałem.- Ledwo chce mi się chodzić do szkoły.
- Teraz tak mówisz, a skąd wiesz, czy się nie dostaniesz? Jesteś zdolny, wydaje mi się, że bez problemu dostaniesz się na dziennikarstwo czy historię.
- Zaraz - wtrącił się Vic, który odezwał się po raz pierwszy.- Kellin i ja mieliśmy iść razem na studia, tutaj w San Diego.
- Kolejna kwestia.- Tata uniósł dwa palce w górę.- Wiem, że poważnie traktujecie wasz związek, więc jak najbardziej jestem za tym, abyście razem pojechali na Harvard.
- W sumie... - zaczął pan Fuentes.- To nie jest zły pomysł. Mógłby spróbować.
- Wydaje mi się, że to jego wybór, więc niech wybiera, czy woli zostać w Kalifornii, czy może pojechać do Massachusetts. - Pani Fuentes pokiwała głową.
- Po prostu chcę studiować na tej uczelni co Kellin, to wszystko - westchnął Vic.
- No to chyba nie na Harvardzie - prychnąłem.
- Pomyśl, Kellin. - Tata spojrzał na mnie poważnie.- Wszystko opłacę. Kupię wam mieszkanie, czynsz będzie płacony przeze mnie, podobnie jak sprawy studiów.
- Tato, doceniam to, ale tu chodzi o to, że nie dostanę się na Harvard.
- Nawet nie próbujesz. Na twoim miejscu bym spróbował.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Ja i Harvard to połączenie, które w ogóle ze sobą nie współgra. Nie poradziłbym sobie. Może i jestem dobrym humanistą, ale na Harvard na pewno się nie dostanę. To nie ten poziom. Chyba nie miałem aż takiej klasy.
- Liso, co o tym wszystkim sądzisz? - Tata zwrócił się do mamy, która patrzyła na mnie opierając podbródek na dłoni.
- Może byś spróbował? - zaproponowała.- Nic nie szkodzi. Najwyżej się nie dostaniesz, wtedy spróbujesz gdzieś indziej. Spróbuj, Kells.
Tata uśmiechnął się dumnie i spojrzał na mnie zachęcająco. Westchnąłem ciężko. Chyba nie miałem wyboru. To nie było tak, że nie chciałem iść na Harvard, bo chciałem, gdyż to jedna z najlepszych uczelni, ale po prostu w siebie nie wierzyłem. A może po prostu byłem realistą. Lecz skoro inni nalegali, łącznie z Vikiem, to chyba nie miałem wyboru i musiałem sprawdzić samego siebie.
- W porządku - westchnąłem.- Złożę tam papiery.
- Cudownie! - Tata klasnął w dłonie.- Możesz już zacząć myśleć nad napisaniem eseju rekrutacyjego.
Kurwa.

- Viiiiiiiic, przynieś mi pokrojonego w kostkę arbuza, proszę?
Siedziałem na łóżku chłopaka z laptopem na kolanach, podczas gdy on leżał na ziemi na brzuchu z komputerem przed twarzą. Obaj szybko stukaliśmy w klawisze klawiatur, zawzięcie pisząc swoje eseje. Vic nie był typem humanisty, więc pewnie skończy się na tym, że zredaguję jego pracę, ale cholernie się cieszyłem, że postanowił przejść przez rekrutację razem ze mną. Nie chciałem iść sam na studia. W ogóle nie chciałem być sam. Potrzebowałem go.
- Sam rusz dupę i sobie przynieś - odpowiedział, a ja wzruszyłem ramionami.- Nie jestem twoją kelnerką.
Tak się kochamy. Naprawdę, cholernie mocno, bo nic nie robiliśmy sobie z dogryzek, które traktowaliśmy jako żart.
- Jesteś okropny - mruknąłem, skupiając się na swojej pracy, która powstawała w wordzie.
Tkwiłem w zakończeniu, jakiejś mądrej puencie, która ostatecznie przekona dziekanat, że nadaję się na Harvard. Przez kilka chwil patrzyłem na migający kursor na białej kartce papieru i otworzyłem szeroko usta. Szybko zacząłem wystukiwać kolejne słowa.
- A podczas nieprzespanych nocy można dojść do wniosku, że i jasność, i ciemność mają ze sobą coś wspólnego. I tu, i tu moje myśli krążą wokół jednej osoby, która potrafi złapać mnie za rękę i nigdy nie puszczać, abym nie zgubił się w ciemności i nie zapuścił się w jasność.
- Co? - Vic podniósł wzrok znad swojego laptopa, a ja zagryzłem dolną wargę, nie zwracając na niego uwagi.
- Dziękuję ci za jasność i ciemność. Za sen i bezsenność. Jesteś latarnią na życie.
- Dopadła cię wena - uśmiechnął się Vic, a ja zerknąłem na niego kątem oka.
- Skończyłem esej, kupo - oznajmiłem, naciskając małą dyskietkę w rogu okna, po czym przetarłem twarz dłonią.
- Teraz pomóż mi w moim, artysto.
- Zaraz - odparłem, kładąc laptopa na materac i wstając z łóżka.- Idę po arbuza.

Ostatnie tygodnie szkoły zawsze są ciężkie. Podczas gdy esej był już dawno wysłany na uczelnię, musieliśmy zaliczyć jeszcze parę testów i zdobyć ostateczne oceny. Oprócz dobrego wrażenia liczył się również wyścig świadectw, a najważniejsze oceny to te, z którymi wiązaliśmy naszą przyszłość. Myślałem nad dziennikarstwem i historią, ale w końcu stwierdziłem, że po tym drugim mogę co najwyżej zostać archiwistą lub nauczycielem, a na to nie miałem cierpliwości. Postanowiłem postarać się o miejsce na wydziale dziennikarstwa, bo przecież w tym jestem najlepszy, prawda? Vic złożył podanie na zdrowie publiczne. To do niego pasuje, bo nie dość, że będzie mógł zajmować się swoim kochanym zdrowym stylem życia, to na dodatek podzieli się swoją pasją z innymi.
Oczywiście jeśli nas przyjmą.
Nagle podchodziłem do tego dosyć sceptycznie, ale skoro już się tego podjąłem, musiałem dociągnąć to do końca.
Gdy wszystko, co było potrzebne do rekrutacji, było już załatwione, razem poszliśmy na pocztę i wysłaliśmy nasze podania. Teraz wystarczyło czekać. Nie mieliśmy innego wyboru. Wyniki miały przyjść w pierwszym tygodniu lipca. Pozostało nam czekać, a potem ewentualnie płakać.

- Uch, szybciej, Kell - jęknął Vic, gdy oparłem czoło o jego i zdecydowanie poruszałem biodrami.
Chłopak siedział na fotelu, a ja na nim. Szybko spełniłem jego prośbę, na co zareagował jeszcze głośniejszym jękiem. Nie przejmowaliśmy się tym, że na parterze siedzieli rodzice Vica i moja mama, którzy spotkali się na podwieczorku. Kiedy chcemy uprawiać seks, uprawiamy go.
W pewnym momencie w domu rozległ się dzwonek do drzwi, na który nie zwróciliśmy większej uwagi, bo byliśmy zajęci czymś innym.
Vic złapał mnie za włosy i wpił się w moje usta, aby następnie przenieść wargi na moją szyję, na której się zassał. Przymknąłem oczy i już chciałem krzyknąć, gdy chłopak złapał mojego penisa, ale przeszkodziło mi pukanie do drzwi. Przestałem się poruszać i obaj spojrzeliśmy w stronę wejścia do pokoju, w którym na szczęście nikt się nie pojawił, bo to byłoby co najmniej dziwne i bardzo niekomfortowe.
- Umm, możecie wyjść? - Usłyszeliśmy głos mamy Vica.- Przyszły koperty z Harvardu.
- Będziemy za pięć minut - odpowiedział Vic, po czym chwycił moje biodra, zmuszając mnie, abym znów zaczął się poruszać, co oczywiście szybko uczyniłem.
Nie mogłem powstrzymać krzyków i jęków, a gdy dosięgnąłem nieba, opadłem prosto w jego ramiona i zacząłem łapać oddech. Vic doszedł kilka sekund po mnie, po czym ściągnął mnie z siebie i pocałował moje czoło. Opadłem na podłogę, kładąc się na niej na brzuchu.
- Chodź, mały, trzeba się dowiedzieć, co z naszą przyszłością - powiedział, klepiąc moje pośladki, a ja jęknąłem cicho i ukryłem twarz w dłoniach.
W końcu jednak podniosłem się z podłogi, oporządziłem i ubrałem. Vic chwycił mnie za rękę i wyszliśmy z jego pokoju. Zeszliśmy po schodach na dół, do salonu, gdzie siedzieli rodzice. Na stoliku do kawy, pośród półmisków z ciastkami i filiżankami, leżały dwie białe koperty.
- Dziwne, że w ogóle mnie usłyszeliście - odezwała się pani Fuentes, a ja uśmiechnąłem się lekko i oblałem rumieńcem.- Bierzcie koperty, otwierajcie i mówcie.
Chwyciłem koperty, a jedną z nich wręczyłem Vicowi. Usiadłem na wolnym fotelu i rozerwałem kawałek papieru, z którego wyciągnąłem złożoną na pół kartkę. Bałem się ją rozłożyć. Drżały mi ręce. W życiu bym nie podejrzewał, że będę tak zdenerwowany podczas otwierania głupiej koperty.
W końcu jednak się przemogłem i rozłożyłem kartkę. Powoli czytałem wydrukowany na niej tekst, aby nie ominąć żadnego słowa. Zagryzłem dolną wargę i zmarszczyłem brwi, po czym zacisnąłem usta w cienką linię. Spojrzałem znad kartki na Vica, który natomiast uniósł brwi. Nie wiedziałem, co miał napisane na swoim papierze. To samo co ja? Będziemy tkwić w tym razem? Nasze spojrzenia w końcu się spotkały. Nie potrafiłem nic z niego wyczytać.
- I co? - zapytała mama z wyraźnym podekscytowaniem w głosie.
Wstałem z fotela, położyłem kartkę na siedzeniu i wsunąłem dłonie do kieszeni spodni, na zewnątrz wystawiając jedynie kciuki.
- Ja tam nie wiem, ale może kiedyś zostanę profesjonalnym dziennikarzem - powiedziałem, a wszyscy spojrzeli na mnie pytająco.- Z Harvardu.
Moja mama pisnęła i poderwała się z kanapy, po czym mocno mnie przytuliła. Prawie nie mogłem oddychać, ale tak bywa, gdy matka się cieszy. Czułem, że była ze mnie cholernie dumna. Cholera, dostałem się na Harvard, sam byłem z siebie dumny, chyba bardziej niż kiedykolwiek w życiu.
- Jesteś taki zdolny - cieszyła się, tuląc mnie jeszcze mocniej.- Wiedziałam, że się dostaniesz! Wiedziałam.
W końcu mnie puściła i dała reszcie pogratulować mi mojego osiągnięcia. Następnie podszedłem do Vica, który stał nieruchomo na uboczu, nadal trzymając kartkę w dłoni. Wyrwałem mu ją spomiędzy palców i szybko prześledziłem tekst. Cholera.
- I tak pojedziesz ze mną - wyszeptałem, puszczając kartkę i chwytając jego twarz w dłonie.- Nie zostawię cię na drugim końcu Ameryki. Jedziesz ze mną.
- Ale nie na studia - westchnął.- Zjebałem po całości.
- Wcale nie. Nie mów tak. Możesz spróbować w przyszłym roku.
Nasi rodzice już chyba zrozumieli, co było napisane w liście Vica i spojrzeli na niego ze współczuciem. Mi też było smutno, bo straciłem okazję studiowania na jednej uczelni z Victorem, ale to nie znaczyło, że nie pojedziemy razem. Musi pojechać ze mną. Nie zostawię go tutaj.
- Cóż - odezwał się pan Fuentes.- Tak bywa. Oczywiście nie bronimy ci, abyś jechał do Massachusetts. Możesz jechać, ale skoro nie dostałeś się na studia, nie licz na nasze wsparcie finansowe.
- Co? - zapytał z wyrzutem Vic, patrząc z niedowierzaniem na swoim rodziców.
- Inna sprawa, gdybyś dostał się na studia. Niestety, w takiej sytuacji musisz nauczyć się trochę życia i przestać utrzymywać się na nasz koszt. Chyba, że zostaniesz w Kalifornii i będziesz studiował w San Diego.
Spojrzałem na niego ostrzegawczo, chwytając jego dłonie i splatając nasze palce. Nie mógł wybierać pomiędzy mną a pieniędzmi. Odpowiedź jest jasna, prawda? Przecież miłość jest ważniejsza od dóbr materialnych. Zresztą, mój ojciec był gotów za wszystko zapłacić, więc nie widziałem problemu w tym, żeby Vic jechał ze mną do Cambridge.
- Więc jaka jest twoja decyzja? - zapytała pani Fuentes.
- Oczywista - zaczął Vic i pocałował mnie w czoło.- Jadę do Massachusetts.
Uśmiechnąłem się promiennie i pocałowałem go krótko, ale czule, aby zobaczył, że cholernie się cieszę. Będziemy razem, będziemy szczęśliwi i jakoś ułożymy swoją wspólną przyszłość. Musiała być wspólna, nie brałem pod uwagę innej opcji.
- Znajdę jakąś pracę, coś wymyślę - powiedział.- I będę miał chłopaka studenta. Wow.
Zaśmiałem się i jeszcze raz go pocałowałem. Czułem się szczęśliwy. To nic, że Vic nie dostał się na studia. Mogliśmy się tego spodziewać, jego oceny nie były wybitnie wysokie, oczywiście te oprócz wuefu. Będzie miał jeszcze okazję studiować, jeśli nie na Harvardzie, to gdzieś indziej, na innym kierunku, jeśli znajdzie jakieś inne zainteresowania. Jeszcze wszystko przed nami.
Mój esej zrobił swoje. Byłem z niego dumny. Napisałem o ciemności i jasności i o tym, w jaki sposób nie zatracić się w obu tych stanach. Znacznie prościej zgubić się w jasności, gdy widzimy rzeczy, które nas kuszą i chcą omamić. W ciemności jest nieco inaczej. W łóżku skupiamy się na swoim własnym, wyidealizowanym świecie we własnej głowie, gdzie robimy coś, co tylko chcemy. To też w pewnym sensie pokusa, lecz jej nie ulegamy, bo nie mamy jak. Po prostu spędzamy kolejne bezsenne noce u boku ukochanej osoby, wyobrażając sobie z nią dalsze życie. Czekają nas jeszcze setki nieprzespanych nocy. Czułem to i nie mogłem się doczekać.

wtorek, 3 czerwca 2014

Rozdział XXIV

Cześć. Proszę o komentarze. Dzięki, kocham Was, buziaki.
____________________
Sąd ma to do siebie, że na rozprawy trzeba czekać długo, a kiedy w końcu nadejdzie na nie czas, wszyscy zdążyli zapomnieć o sprawie. Oskarżeni dawali sobie spokój i po prostu czekali na ostateczny wyrok, a poszkodowany żył swoim własnym życiem. Przynajmniej u nas tak było, bo sprawa nie zaliczała się do aż tak poważnych, więc mało kto później się nią przejmował. Dorośli nazwali to "wynikiem młodzieńczego buntu". Miałem to gdzieś, może i był to bunt, ale i tak się nim nie przejmowałem. Już nie.
Oczywiście, życie pod jednym dachem z Kailey i Kim było dosyć niekomfortowe, ale musiałem dać radę do studiów. Mama zmusiła je do przeproszenia mnie, co oczywiście zrobiły, mimo że z wielką niechęcią. I vice versa. Nie miałem zamiaru ich szanować, kiedy one nie liczyły się ze mną. Małe gówniary: podczas gdy wcześniej kipiały pewnością siebie, teraz widocznie zamknęły się w sobie. Były na tyle głupie, aby się przyznać - może im się znudziło, może gryzło je sumienie. Nie obchodziło mnie to. Miałem spokój, miałem Vica, to się liczyło.
Nasłuchałem się, że byłem niewdzięcznym bratem i nie powinienem wpychać własnych sióstr w to bagno. Na takie słowa odpowiadałem pobłażliwym spojrzeniem i ironicznym śmiechem. Dotrzymywałem obietnic. Jeśli powiedziałem, że anonim nie będzie miał życia w szkole, to tak będzie. Nic dziwnego, że kilka moich zaprzyjaźnionych cheerleaderek często dokuczało moim siostrom. Dziewczyny lubią obgadywać innych, ale nienawidzą być obgadywane. Tutaj działało to na podstawie jednej wielkiej plotki, przez co cała szkoła od razu odwracała się od głównego tematu pogłoski. 
Czy miałem coś na sumieniu?
Nie.
Byłem człowiekiem dbającym o własne dobro. 
Przez cały czas oczekiwania daty rozprawy, mój związek z Victorem był jeszcze silniejszy. Vic myślał, że trudno będzie mi się pozbierać po fakcie, że to moje siostry mnie udupiły, podczas gdy ja ani razu nie czułem się załamany. Nie miałem zamiaru narzekać - więcej uczucia jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Vic skończył osiemnaście lat i przez cały czas śmiał się ze mnie, że umawia się z małolatem i może trafić za kratki. To nie było śmieszne, bo naprawdę mogłoby się to nam przytrafić, nawet jeśli między nami były tylko dwa miesiące różnicy. Tak czy siak, było idealnie i żaden z nas nie chciał kończyć tego związku, który stworzyliśmy.
Rozprawę zaplanowano na szesnastego marca. Nie miałem pojęcia dlaczego, ale naprawdę się denerwowałem. Nie powinienem, a mimo to nie mogłem zasnąć i układałem w swojej głowie najgorsze scenariusze.
Mama pozwoliła mi spać u Vica, bo ją o to poprosiłem. Na szczęście się zgodziła. Myślałem, że uspokoję się przy ukochanej osobie, ale to nie było takie proste.
Ogarniała mnie ciemność. Wsłuchiwałem się w rytmiczny oddech Vica, który obejmował mnie ramieniem, podczas gdy ja położyłem głowę na jego nagiej, unoszącej się klatce piersiowej. Szatyn był spokojny, szedł tam bardziej jako świadek, aniżeli poszkodowany. Wiele spoczywało na moich ramionach.
Kolejna nieprzespana noc. Ile ich już było? Nie liczyłem. Pewnie jakaś setka, a może i więcej.
Poprawiłem się na torsie Vica i zamknąłem oczy, obejmując chłopaka w pasie. Postanowiłem wsłuchać się w jego miarowy oddech. Miałem nadzieję, że stanie się swojego rodzaju kołysanką, która sprawi, że zmorzy mnie sen. Chyba nic z tego. Zacząłem kreślić różne wzroki na nagiej skórze Vica, który poruszył się niebezpiecznie i odkaszlnął. Najwyraźniej go obudziłem, choć to nie było moim zamiarem. Szybko zabrałem rękę, ale on złapał ją i splótł nasze palce.
- Powinieneś spać - mruknął w półśnie.
- Nie mogę - szepnąłem.
- Gryzie cię sumienie?
- To nie sumienie. Po prostu mogłoby już być po wszystkim, nie chcę dłużej w tym siedzieć.
Vic mruknął coś pod nosem, a ja położyłem głowę na poduszce i wpatrywałem się w ciemny sufit. Nawet nie zwróciłem uwagi na Vica, który zaczął całować moją szyję i klatkę piersiową, po czym odrzucił kołdrę na bok i nachylił się nade mną. Nie odtrącałem go, dałem mu działać, nawet jeśli myślami byłem gdzieś indziej. Dłonie chłopaka zahaczyły u gumę moich dresów, w których spałem, aby następnie szybko je ze mnie zsunąć.
- Serio chcesz się teraz kochać?- mruknąłem znudzony, patrząc na zarys jego postaci, która ściągała z siebie bokserki.
- Może w ten sposób się zmęczysz i w końcu pójdziesz spać - odparł, a ja wzruszyłem ramionami i rozszerzyłem nogi.
Vic sięgnął po coś do szafki nocnej, pewnie lubrykant, po czym umiejscowił się pomiędzy moimi udami. Niech robi co chce. Było mi wszystko jedno. Nie miałem humoru na seks, ale jeśli ma mnie to zmęczyć, to czemu nie. Sen był mi potrzebny, nawet głupia godzina.
Vic całował moją szyję, a ja, mimo że praktycznie nie zwracałem na niego uwagi, objąłem jego szyję, bardziej go do siebie przyciągając. W pewnym momencie poczułem, jak chłopak powoli się we mnie wsuwa, a ja przymknąłem oczy i ciężko westchnąłem, po czym wbiłem paznokcie w skórę jego barków. Gdy szatyn zaczął poruszać biodrami w stałym rytmie, otworzyłem oczy i znów wpatrywałem się w ciemny sufit. Raz po raz wydawałem z siebie cichy jęk, jako że na tym samym piętrz spali rodzice i brat Vica, a nie chciałem ich obudzić. Vic mruknął coś pod nosem i musnął moje usta. Oczywiście oddałem pocałunek, ale moje myśli były gdzieś indziej. Nawet seks mnie od nich nie odciągnął.
- Vic? - wyszeptałem, zagryzając dolną wargę i wplatając palce w jego miękkie włosy.
- Hmm? - wydyszał, podkręcając tempo, przez co też zacząłem cicho wzdychać, a moje usta opuszczały nieco częstsze jęki.
- M-myślisz, że do-dobrze robię-ę? - jęknąłem, wiodąc paznokciami po plecach chłopaka i zostawiając przy tym czerwone ślady.- Z K-Kailey i... Kurwa... Kim. M-Może nie... Nie po-powinienem.
Vic mi nie odpowiedział. Wpychał się we mnie jeszcze szybciej, mimo że to zbliżenie zaliczało się do tych bardziej romantycznych, aniżeli klasycznego pieprzenia na biurku.
- N-no bo... To m-może spie-spieprzyć jeszcze-e więcej spraaaaaaw. Bo-boję się tego. M-mogę rozwalić te re-relacje.
Vic przestał się poruszać i spojrzał prosto w moje oczy. Nawet w ciemności widziałem to przenikliwe spojrzenie, które mówiło mi, że przesadzałem i powinienem przestać zadręczać się głupimi myślami.
- Wiem, że teraz mi powiesz, że jestem głupi, bo zajmuję się tym, czym nie powinienem - westchnąłem.
- Nie jesteś głupi - odparł chłopak.- Daj sobie trochę luzu. Ciągle się tym przejmujesz. Zrobisz to, co będziesz chciał. Wszystko zależy od ciebie.
- Cokolwiek zrobię, po jakimś czasie pewnie się spierdoli.
- Cicho.- Vic dał mi buziaka.- I korzystaj z seksu, okej?
Westchnąłem ciężko i pokiwałem głową, obejmując biodra Vica nogami, aby zaczął się poruszać. Szybko to zrobił, bo sam chciał pewnie skończyć i iść spać. Splótł nasze palce, a dłonie położył po obu stronach mojej głowy. Wydałem z siebie stłumiony jęk i odchyliłem głowę do tyłu, przymykając przy tym oczy. Takie rozluźnienie zdecydowanie mi się przydało.
Gdy Vic zaczął uderzać w czuły punkt wewnątrz mnie, prawie krzyknąłem, ale chłopak w idealnym momencie położył dłoń na moich ustach. Drugą chwycił mojego penisa i szybko poruszał po nim dłonią. Jego pchnięcia stały się mało rytmiczne i też był na skraju wytrzymałości. Cieszyłem się, że już kończyliśmy, bo naprawdę ogarniało mnie zmęczenie. W końcu wystrzeliłem na swój brzuch, a Vic doszedł wewnątrz mnie. Gdy ogarnęliśmy bałagan i z powrotem się ubraliśmy, Vic objął mnie ramionami i pocałował w czoło. Objąłem go w pasie, a twarz schowałem w klatce piersiowej. Zasnąłem z uśmiechem na ustach i cichymi słowami Vica w uszach:
- Rób to, co uważasz za słuszne. Kocham cię.

- Zawiąż mocniej - powiedziałem, poprawiając krawat Vica, w który w ogóle nie chciał go zakładać, ale bardzo nalegałem, więc w końcu się zgodził. Po prostu miałem słabość do eleganckich mężczyzn, a tym bardziej mojego chłopaka w marynarce.
Poprawiłem kołnierzyk jego koszuli, przejechałem po niej dłońmi i uśmiechnąłem się do siebie, patrząc na ogarniętego przeze mnie Vica. Chciałem, żeby wyglądał dobrze (nie, żeby ciągle nie wyglądał świetnie, ale rozprawa była ważnym wydarzeniem i musieliśmy się jakos prezentować). Ja sam ubrałem się podobnie do niego.
- Jakby cię o coś pytali, to mów, że nie uprawialiśmy seksu od twoich urodzin, bo wpadniemy w jeszcze większe kłopoty - powiedziałem mu, nadal poprawiając mu krawat.- No i po prostu bądź sobą, jakoś to będzie, przecież nie może być tak strasznie, prawda? Na pewno jakoś...
- Kellin - przerwał mi, chwytając moje dłonie, abym przestał odreagowywać na jego krawacie.- Wyluzuj, bo ci cukier skoczy.
Wziąłem kilka głębokich oddechów i pokiwałem głową. Zawładnęły mną nerwy i naprawdę musiałem się uspokoić. Przecież wyrok był przesądzony. Mogłem być pewny, że moje siostry spotkają odpowiednie konsekwencje. Nie wiedziałem tyko, czy chciałem, aby konsekwencje te były najgorsze. Chyba naprawdę zaczęło gryźć mnie sumienie.
To było coś nowego.
- Chłopcy? - Usłyszeliśmy głos pani Fuentes i razem spojrzeliśmy w stronę otwartych na oścież drzwi.- Jesteście gotowi? Możemy już jechać?
Skinęliśmy głowami, po czym chwyciliśmy się za ręce i wyszliśmy z pokoju razem z mamą Vica. Zeszliśmy po schodach, aby następnie wyjść z domu i wsiąść do samochodu stojącego na ulicy. Za kierownicą siedział pan Fuentes, jego żona usiadła obok niego, a my zajęliśmy miejsca z tyłu obok Mike'a. Pan Fuentes odpalił silnik i po chwili byliśmy już w drodze. Nikt się nie odzywał. Bałem się, że to cisza przed burzą, ale nie wywołujmy wilka z lasu.
Pod budynek sądu podjechaliśmy po dwudziestu minutach. Pan Fuentes znalazł miejsce parkingowe, po czym wyszliśmy z samochodu. Spojrzałem niepewnie na piaskowo-ceglany budynek. Nadal nie podjąłem ostatecznej decyzji. Po mojej głowie chodziło wiele myśli, a ja nie wiedziałem, którym miałem ulec. Nagle poczułem, jak ktoś obejmuje mnie w pasie i całuje w policzek.
- Nie martw się, skarbie - wyszeptał Vic.- Czasem życie nie jest takie kolorowe, jak się wydaje. Sam podjąłeś tę decyzję.
Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę i nie musiał mi o tym przypominać. Trzeba stawić czoła przeciwnościom losu.
Weszliśmy do budynku i niemal od razu spotkaliśmy się z moją rodziną. Co prawda były tu tylko mama i siostry, ale to wystarczyło, abym zaczął denerwować się jeszcze bardziej. Miałem nadzieję, że mama nie oberwie przez to zamieszanie.
- Dzień dobry! - zagadnęła kobieta, witając się nie tylko z nami, ale również z rodzicami Vica.
Między nimi wywiązała się rozmowa (można powiedzieć, że wszyscy się pogodzili), a my zajęliśmy się sobą. Razem z Vikiem odeszliśmy nieco na bok, aby przypadkiem nikogo "nie gorszyć" i oparliśmy o siebie swoje czoła.
- Dobrze? - zapytał, a ja wzruszyłem ramionami.
- Miejmy nadzieję, że będzie dobrze - odparłem cicho, lekko całując jego usta.- Dziękuję, że jesteś.
- Dla ciebie wszystko. - Uśmiechnął się, po czym pocałował mnie w czoło. Och, jak słodko.
- Chłopcy, wchodzimy! - zawołała mama, a ja uśmiechnąłem się lekko i skinąłem głową.
Pewne rzeczy trzeba przyjąć na klatę...

- Nie wierzę, że to powiedziałeś! - Kailey skoczyła mi na szyję, a ja objąłem ją w pasie i uśmiechnąłem się lekko.
- Jakby nie patrzeć, jesteśmy rodziną - szepnąłem do jej ucha.
Rozprawa nie trwała długo. Na ostateczną decyzję miałem niewiele czasu. W końcu się przemogłem i powiedziałem, że żałuję skierowania sprawy do sądu i proszę, żeby siostry nie zostały ukarane w brutalny sposób. Sędzia okazał się naprawdę wyrozumiałym facetem i wszystko skończyło się się jedynie odpracowaniem kilkudziesięciu godzin w wolontariacie, co nie było tragiczne. Kim i Kailey były mi wdzięczne, że w ostatniej chwili zmieniłem zdanie. Pewnie nawet nie przypuszczały, że mógłbym pokazać się od tej strony. Życie zaskakuje, podobnie jak ja.
Kailey stanęła na podłodze i uśmiechnęła się do mnie pogodnie. Obok niej stanęła równie rozpromieniona Kim.
- Dzięki, braciszku - powiedziała młodsza.- I... Obie cię przepraszamy. Nie tylko za zamieszanie, ale również za wszystko.
- Zachowywałyśmy się jak kretynki, przepraszamy - dodała Kailey.
- Też przepraszam. Za wszystko. Też nie byłem święty.
- Będziemy normalną rodziną?
- Będziemy.
Jeszcze raz się uścisnęliśmy, a po chwili obok nas pojawił się Vic. Chwycił mnie za rękę i szybko spojrzał na Kailey. Musiał czuć się nieswojo, skoro był jej obiektem westchnień. Był, pewnie już nie jest, bo dziewczynie mogło już się odwidzieć.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Jak w najlepszym - uśmiechnąłem się i pocałowałem go w policzek.
- Żadnych intryg, kłótni i innych pierdół?
- Żadnych.
Vic uśmiechnął się promiennie. Jemu też ulżyło. W końcu mogliśmy przestać się przejmować. To wspaniałe uczucie - z serca spadł mi ogromny kamień i w końcu się rozluźniłem. Mogłem odetchnąć i skupić się na innych rzeczach.
- Halo, idziemy! - Usłyszeliśmy krzyk mamy i grupą wyszliśmy z budynku.
Weszliśmy na parking, a ja zlustrowałem teren wzrokiem. Zatrzymałem spojrzenie na jednym samochodzie, granatowym bmw, o które stał oparty średniego wzrostu mężczyzna o krótkich, czarnych włosach, które ułożone były w artystyczny nieład. Był około czterdziestki, elegancko ubrany i co jakiś czas spoglądał na zegarek na nadgarstku. Otworzyłem usta i puściłem rękę Vica, aby następnie puścić się pędem w stronę mężczyzny. Ten zauważył mnie dopiero wtedy, gdy mocno objąłem go w pasie i położyłem głowę na jego klatce piersiowej. Mężczyzna zaśmiał się cicho i położył dłoń na moich włosach.
- Też się cieszę, że cię widzę, synu. - Usłyszałem jego głos, przez co jeszcze bardziej zacieśniłem swój uścisk.
Tak cholernie za nim tęskniłem, nie mogłem od tak pozwolić mu odejść. Nie miałem pojęcia, co tu robił, skąd wiedział, że tu będę i dlaczego postanowił zrobić mi niespodziankę, ale był tu i to się liczyło.
W końcu podniosłem głowę i spojrzałem na uśmiechniętą twarz ojca.
- Tęskniłem - powiedziałem.- Cholera, tak bardzo tęskniłem...
- Uwierz mi, ja bardziej.
- Co tu robisz?
- Twoja mama dała mi znać, że jest rozprawa w sądzie, ale nie spodziewała się, że się tym przejmę - mruknął nieco zasmucony. Miał do tego pełne prawo. Mama go nie doceniała, a powinna.- Postanowiłem przyjechać. Wziąłem wolne i jestem.
- O Jezu - zachichotałem, odgarniając na bok moje ciemne kosmyki włosów.- Na ile?
- Do końca tygodnia. Mam też propozycję, ale może powiem o niej nieco później.
Pokiwałem głową i spojrzałem w stronę mojego towarzystwa. Kailey i Kim odsunęły się nieco na bok - mogłem się tego spodziewać, tata był dla nich praktycznie obcym człowiekiem. Mama stała jak wryta, a Tom również odszedł na bok, co było chyba dobrym podejściem, bo kto chciałby konfrontować z byłym mężem swojej żony? Vic natomiast uśmiechał się szeroko, bo zależało mu na tym, żebym był szczęśliwy. Wtedy wpadłem na pewien pomysł.
- Ummm... - Ponownie spojrzałem na tatę.- Chcesz poznać mojego chłopaka?
- Oczywiście, że tak.
- To poczekaj chwilę.
Odszedłem od taty i podszedłem do Vica, którego chwyciłem za rękę.
- Chodź, poznasz mojego tatę. - Uśmiechnąłem się do niego zachęcająco.
Szatyn chyba zaczął się denerwować, ale musiał pokonać nerwy dla mnie. To spotkanie było ważne, bo nie wiadomo, czy kiedykolwiek nadarzy się jeszcze taka okazja.
- No dobra - zacząłem, zatrzymując się przed tatą.- Vic, to mój tata Edward, tato, to mój chłopak Vic.
Obaj uścisnęli sobie dłonie i obdarzyli się przyjaznymi uśmiechami. Zaczynało się bardzo dobrze, a mogło być jeszcze lepiej. Musieli się poznać, w końcu miałem zamiar być bardzo długo z tym chłopakiem, więc w jakiś sposób musi być przedstawiony mojej nieznanej mu wcześniej rodzinie.
- Dbasz o mojego syna? - zapytał tata, puszczając oko do szatyna.
- Pewnie, że tak.- Vic pokiwał głową.- W życiu nie dałbym go nikomu skrzywdzić.
- Cudownie. - Tata uśmiechnął się promiennie, jakby usłyszał coś, co odmieniło jego życie.- Ładnie ze sobą wyglądacie, naprawdę.
Uśmiechnąłem się i objąłem Vica w pasie, opierając głowę o jego ramię. Super, mieliśmy błogosławieństwo mojego ojca, a mama nas zaakceptowała. Czy mogło być lepiej? Pewnie będzie, tylko muszę poczekać na odpowiednią chwilę.
- Muszę porozmawiać z twoją mamą - powiedział tata, a ja niepewnie spojrzałem na kobietę, która nadal była poddenerwowana i oniemiała.- Raz kozie śmierć, najwyżej mnie pogryzie.
Zaśmiałem się pod nosem i patrzyłem, jak tata podchodzi do mamy. To pewnie będzie nieco stresująca rozmowa, więc postanowiłem się w nią nie wtrącać. Niektóre sprawy dorośli powinni rozwiązywać sami.
- Twój tata jest bardzo w porządku - stwierdził Vic, a ja zadarłem głowę i skinąłem nią.- Szkoda, że tak rzadko możesz się z nim spotykać. Równy z niego gość.
- Jest super, choć też popełnia błędy - odparłem.
- Jak każdy.
No właśnie, pomyślałem. Jak każdy.
Rodzice rozmawiali ściszonymi głosami. Po chwili dołączył do nich Tom, który uścisnął sobie dłonie z tatą i również zaczął mówić. Nie wyglądali na poruszonych, no może oprócz mamy, która była przewrażliwiona. Razem z Vikiem obserwowaliśmy ich z dystansu i próbowaliśmy zgadnąć, o czym mogli rozmawiać.
- Mam nadzieję, że tacie nagle się odwidziało i nie chce wrócić do mamy - szepnąłem.
- Dlaczego?
- To tylko kolejne zamieszanie. Zresztą, mama by się nie zgodziła. Nienawidzi go.
Vic westchnął ciężko i pocałował mnie w skroń. Po chwili do rozmowy dołączyli się również państwo Fuentes, co zupełnie nas zdziwiło. Musiało chodzić o coś poważnego i na pewno związanego z nami.
- Matko, Vic, a co jeśli oni chcą nas rozdzielić? - zapytałem zdenerwowany.
- Twój tata właśnie powiedział, że ładnie ze sobą wyglądamy. Serio myślisz, że teraz chce nas od siebie odciągnąć?
- Racja, to głupie.
Po kilku minutach mama wezwała nas do siebie ruchem dłoni. Spojrzeliśmy na siebie zdenerwowani i spokojnym krokiem poszliśmy w ich stronę. Nawet nie wiedziałem, czego miałem się spodziewać.
- Rozmawialiśmy o was i waszej przyszłości - zaczęła mama.- Ale główną rozmowę przeprowadzimy jutro. W takim gronie idziemy jutro na obiad, aby obgadać parę spraw i zadecydować o waszej przyszłości.
No pięknie. Robi się ciekawie...