Shot na 100 postów na blogu!
Nie wiem, kiedy zacznę dodawać rozdziały nowego ff, chcę to zrobić jak najszybciej, ale niezależne ode mnie przyczyny po prostu mnie blokują i nie potrafię niczego napisać. Gapię się w pusty dokument w wordzie i nic. No ale przed zablokowaniem powstało to na dole.
Dzięki za wszystko, jesteście super i dziękuję, że przy mnie trwacie, uwielbiam Was.
Nie wiem, kiedy zacznę dodawać rozdziały nowego ff, chcę to zrobić jak najszybciej, ale niezależne ode mnie przyczyny po prostu mnie blokują i nie potrafię niczego napisać. Gapię się w pusty dokument w wordzie i nic. No ale przed zablokowaniem powstało to na dole.
Dzięki za wszystko, jesteście super i dziękuję, że przy mnie trwacie, uwielbiam Was.
Buziaki.
___________________________
- Nie będzie mnie dzisiaj na kolacji – powiedziałem, wsuwając ramiona w rękawy bluzy.
- Znowu wychodzisz z Victorem? - zapytała mama, zerkając na mnie kątem oka, a ja skinąłem głową. - O której wrócisz?
- Vic odstawi mnie na miejsce około jedenastej.
Mama zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na wysokości piersi. Rozumiałem, że pomysł powrotu do domu o tak późnej godzinie jej nie satysfakcjonował, ale nie mogłem nic poradzić na to, że nasze randki zawsze się przedłużały. Wolałem uświadomić ją wcześniej, aniżeli miałaby się później denerwować, gdzież to się podziewam.
- Dziesiątej? - zaproponowała, a ja pokręciłem głową.
- Znowu się spóźnię i będziesz na mnie krzyczeć.
- W porządku – westchnęła i machnęła dłonią.- Idź, baw się dobrze, zabezpiecz się.
- To było nie na miejscu.
- Wiesz, że żartuję.
Uśmiechnąłem się do niej i pocałowałem ją w policzek, po czym pożegnałem się z nią i wyszedłem z domu. Wsunąłem dłonie do kieszeni bluzy i pochyliłem głowę, idąc wąskim chodnikiem w stronę placu zabaw.
Wyjście z Vikiem było ściemą. Nie umówiłem się z nim. Kilka dni temu poważnie się pokłóciliśmy i żaden z nas nie podjął żadnych działań, aby w końcu się pogodzić. Vic był uparty, a ja nie potrafiłem schować swojej dumy i przyznać, że to moja wina. Oczywiście kłótnia nie wynikła całkowicie przeze mnie, ale wydaje mi się, że obaj wnieśliśmy coś do tej sprzeczki. Świadomość, że na dzisiaj przypadała nasza trzecia rocznica, wcale nie pomagała mi w lepszym przeżywaniu rozłąki. Cholernie za nim tęskniłem i chciałem się pogodzić, tym bardziej w taki dzień jak dzisiaj. Przecież go kochałem, kiedyś w końcu musimy zakopać topór wojenny.
Przeszedłem przez kwiatową bramę zapraszającą dzieci do wejścia na plac zabaw. O tej godzinie nikogo już tu nie było. Rodzice bali się puszczać swoje pociechy same podczas wichury, tym bardziej, gdy się ściemniało. Szczerze mówiąc, pogoda nie była taka zła. Zawsze lubiłem ostry wiatr i zmierzch, bo czułem wtedy, że chociaż przez chwilę jestem sam.
A jednak samotność nie zawsze sprzyja człowiekowi.
Usiadłem na jednej z kołyszących się na wietrze huśtawek i unieruchomiłem ją swoim ciężarem. Przez silne podmuchy włosy muskały moją twarz, a ja ani razu ich nie poprawiłem. Nie miałem na to siły. Dopadł mnie dołek, w który wpadłem, a osoba mogąca mnie z niego wyciągnąć, ma mnie w dupie. Na pewno bawi się lepiej ode mnie. To tylko kwestia czasu, aż ze mną zerwie.
Zacisnąłem palce na łańcuchach huśtawki i wlepiłem wzrok w drobne kamyki pod moimi stopami. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza, którą szybko otarłem, bo nie chciałem czuć, że moje słabości stają się silniejsze ode mnie. Chciałem tylko trochę miłości. Ciepła. Uczucia.
- Kellin, wchodź do samochodu.
Uniosłem głowę i spojrzałem w stronę małego peugeota stojącego na ulicy, na którą miałem widok z huśtawki. Westchnąłem ciężko i odwróciłem wzrok.
Cóż, może i chciałem uczucia, ale sam na nie nie zapracuję.
- Nie zgrywaj panienki, wejdź do samochodu albo zdmuchnie cię wiatr. Zaraz będzie huragan. Może nawet burza.
- Znowu jestem panienką? - prychnąłem, ponownie patrząc na opalonego chłopaka siedzącego za kierownicą.- Pamiętaj, czym skończyła się ostatnia „panienka”.
- Jeśli wejdziesz do samochodu, wszystko wyjaśnimy.
Przewróciłem teatralnie oczami, ale w końcu postanowiłem wstać z huśtawki. Rzeczywiście zbierało się na burzę, a ja nie chciałem zmoknąć. Opuściłem teren placu i wsiadłem do samochodu. Nie spojrzałem na Vica. Po zapięciu pasów, patrzyłem na domy za oknem, jakbym wcześniej nigdy ich nie widział. Czekałem na jego krok. Jakby nie patrzeć, to on zainicjował kłótnię i to głównie przez niego czuję się jak gówno.
Vic westchnął głośno i próbował chwycić moją dłoń, ale szybko ją zabrałem i schowałem do kieszeni. Wtedy na niego zerknąłem. Wyraz jego twarzy pokazywał skruchę i żal, ale skąd mogłem wiedzieć, że to wszystko było prawdziwe? Równie dobrze mógł wziąć mnie na litość. Nie lubiłem takiego postępowania. Chciałem szczerych przeprosin.
- Dlaczego wyszedłeś w taką pogodę? - zapytał spokojnie, a ja wzruszyłem ramionami.- To niebezpieczne. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
- Ta, akurat ty się przejmujesz – warknąłem.
- Przejmuję! Kocham cię, więc się o ciebie martwię.
Przełknąłem głośno ślinę i pociągnąłem nosem, chowając dłonie w rękawy bluzy. Może i żałował. Potrzebowałem tylko jednego słowa, które sprawi, że mu wybaczę i ocali naszą rocznicę.
- Wiem, że ta kłótnia była głupia i to głównie moja wina. Nie powinienem nazywać cię panienką i szmatą, wiem o tym, ale poniosło mnie, gdy zobaczyłem, że Winston...
- To, że Winston jest moim przyjacielem nie oznacza, że ze sobą sypiamy!
- Wiem!
- Więc nie widzę powodu, żebyś nazywał mnie szmatą – syknąłem.- Nie szmacę się. Nie sypiam z innymi. Sypiam tylko z tobą... - dodałem cicho, a mój głos się załamał.
Vic pociągnął nosem i ruszył z miejsca. Nie miałem pojęcia, gdzie postanowił pojechać, ale nie zamierzałem go o to pytać. Niech naprawia to, co spieprzył kilka dni temu. Jechaliśmy w ciszy. W dach samochodu zaczęły uderzać duże krople deszczu, które następnie spływały po szybach, tworząc przy tym przeróżne wzory na szkle. Wycieraczki ledwo nadążały za ulewą, widoczność była ograniczona, ale Vic panował nad samochodem. Na szczęście na ulicy nie panował zbyt wielki ruch. Nasze oddechy powodowały, że para wodna osadzała się na zimnych szybach auta.
Spojrzałem na okno i palcem zacząłem kreślić na nim esy floresy. Mój opuszek powoli narysował kółko i pięć kresek. Zrobiłem to samo obok pierwszego rysunku. Dwa małe ludziki trzymały się za ręce, a ja zagryzłem dolną wargę i napisałem nad nimi V + K.
Człowiek powinien kochać. Ja kochałem.
Vic zatrzymał się na światłach sygnalizacyjnych i chrząknął.
- Kocham cię – powiedział, a ja wzruszyłem ramionami.- Nie obchodzi cię to?
Oczywiście, że mnie to obchodziło. Po prostu trudno było mi to przyznać. Nadal nie doszedłem do siebie po ostrych słowach chłopaka kilka dni temu.
- Widziałem, jak cudownie się bawiliście! - krzyknął, a ja uniosłem brew w górę.- Może powinieneś umawiać się z nim!
- Przyjaźnię się z nim od podstawówki, a to, że jest biseksualny, nic nie znaczy – odparłem spokojnie, opierając się o ścianę.- Nie bądź zazdrosny. Trochę przesadzasz. - Machnąłem dłonią.
- Nie zachowuj się jak jakaś pierdolona panienka – warknął, an co lekko rozchyliłem wargi.- Jeśli chcesz być szmatą, to nią sobie kurwa bądź.
- Co powiedziałeś?
- Że jesteś szmatą. Na pewno się z nim szmacisz. Każdy chce cię zaliczyć, a skoro on ma taką okazję, to dlaczego miałby tego nie robić?
Stanąłem jak wryty. Patrzyłem na niego z szeroko otwartymi ustami i łzami w oczach. Mój chłopak, którego kochałem ponad życie, właśnie nazwał mnie szmatą. Uważał, że jestem dziwką i sypiam z kim popadnie. Nie miał do mnie szacunku.
- Och – wyszeptałem, pochylając głowę i obejmując się ramionami.- W porządku.
Odwróciłem się na pięcie i szybko zacząłem iść w stronę wyjścia ze szkoły. Pozwoliłem spłynąć łzom po policzkach, a całe moje ciało drżało z zimna, które zapanowało w moim sercu. Jeśli Vic uważał, że jestem szmatą, najwyraźniej tak było...
- Kellin! - Usłyszałem jego głos, przez co jeszcze bardziej przyspieszyłem kroku.- Kellin, ja...
- Zamknij się! - wrzasnąłem, gwałtownie się odwracając.- Zamknij się, zamknij się, zamknij się!
- Kells, masz prawo być wściekły, naprawdę, ale proszę...
- Zamknij się!
- Kellin...
- Zamknij się! Nie odzywaj się do mnie.
Z tymi słowami wybiegłem ze szkoły, a emocje zawładnęły mną jak jeszcze nigdy wcześniej. Już nie pamiętałem, kiedy ostatnio tak zareagowałem na przykre słowa kogoś bliskiego. A może po prostu tamte osoby, nie były aż tak bliskie...
- Przepraszam – wyszeptał, a ja odwróciłem się w jego stronę.- Jestem idiotą.
- Wiem, że jesteś.
- Więc przepraszam. Nie mogę cię stracić...
Zza samochodu dobiegły nas klaksony zniecierpliwionych kierowców, więc Vic spojrzał na jezdnię i ruszył z miejsca. Znów zapadła cisza. Przeprosił mnie, ale czy to mi wystarczyło? Czy byłem w stanie mu wybaczyć i tak po prostu znów wtulić się w jego tors? Dać jego silnym ramionom objąć mnie w pasie, a miękkim ustom całować moje czoło? Musiałem.
Vic wjechał na wielopoziomowy parking. Ostrożnie wjeżdżał na kolejne piętra, aż w końcu dotarł na ostatnie. Cały plac był pusty – nikt normalny nie zostawiłby samochodu podczas burzy na najwyższym poziomie parkingu. Było z niego widać całe miasto, jako że żyliśmy w niewielkiej miejscowości gdzieś na zadupiu w Ohio, więc parking był najwyższym punktem w tym miejscu.
Spojrzałem na chłopaka, który również na mnie spoglądał. Teraz doskonale to widziałem. Skrucha, żal, uczucie, miłość. Kocha mnie. Ja jego też.
- Boże, Vic – rozryczałem się i odpiąłem pas, aby następnie wdrapać się na jego kolana i schować twarz w jego koszulce.
Chłopak mocno chwycił mnie w pasie i oparł głowę o moje ramię. Nie potrzebowaliśmy zbędnych słów. Już sobie wybaczyliśmy. Już było nam lepiej.
- Przepraszam – szepnął, a ja zacisnąłem palce na jego koszulce.- Kocham cię i nigdy nie przestanę. Jesteś moim całym światem.
- T-też prze-przepraszam-am – wydukałem, prostując się i patrząc przez łzy na jego cudowną twarz.- Ko-kocham cię.
Vic uśmiechnął się delikatnie, po czym chwycił moją twarz w swoje dłonie i kciukami otarł łzy z moich policzków. Następnie naparł swoimi ustami na moje, a ja przymknąłem oczy i położyłem dłoń na jego klatce piersiowej. Raz po raz zaciskałem na niej palce, w pełni skupiając się na pocałunku. Chłopak lekko musnął swoim językiem moje wargi, a ja posłusznie je rozchyliłem i dałem się zdominować. Gdy jego język otarł się o mój, mruknąłem cicho i położyłem dłonie na jego szyi, próbując go do siebie jeszcze bardziej przyciągnąć. W końcu zabrakło nam powietrza, więc musieliśmy się od siebie oderwać. Łzy zniknęły już całkowicie. Zamiast ich pojawił się szczery uśmiech. Uśmiech zwycięstwa i miłości.
- Umm... Szczęśliwej rocznicy, Kell. - Vic odezwał się jako pierwszy, a ja zagryzłem dolną wargę.- Zejdź ze mnie, to coś ci dam.
- A ja nic dla ciebie nie mam... - szepnąłem, przemieszczając się na swój fotel.
- Szczerze mówiąc, to nie spodziewałem się, że będziesz miał. Nie po tym wszystkim.
Miał rację. Nawet nie pomyślałem o prezencie dla niego, bo byłem zbyt zły i rozczarowany jego zachowaniem. Cieszyłem się jednak, że on pamiętał o naszym małym święcie. To wiele dla mnie znaczyło, a jeszcze więcej dla naszego związku. Teraz musieliśmy go wzmacniać, bo miałem wrażenie, że po jakiejkolwiek kolejnej sprzeczce wszystko się zakończy.
Z ciekawością patrzyłem, jak Vic sięga do skrytki samochodowej i ją otwiera. Po chwili szukania, wyciągnął z niej małe, czerwone pudełko. Zamknął skrytkę i spojrzał na mnie poważnym wzrokiem.
- No więc... - zaczął.- Od razu mówię, że to nie są oświadczyny.
Uśmiechnąłem się delikatnie i założyłem ciemne włosy za ucho.
- Po prostu chcę ci to dać. Żebyśmy byli ze sobą obojętnie kiedy. Po prostu zawsze, nawet jeśli nie spędzamy ze sobą czasu, bo coś nam przeszkadza.
Wręczył mi pudełeczko, które chwyciłem drżącymi palcami, a następnie je otworzyłem. Rozchyliłem usta, gdy zobaczyłem srebrny łańcuszek z grubszą blaszką w jednym miejscu. Powoli chwyciłem łańcuszek i przyjrzałem się połyskującej blaszce. Podczas gdy wcześniej przestałem płakać, teraz znów ciepłe łzy naszły mi do oczu, a ja zacisnąłem łańcuszek w dłoni.
- Mam taki sam – powiedział Vic, sięgając do kieszeni swoich spodni i wyciągając z nich identyczną bransoletkę. - To nie jest słabe, prawda?
- Nie, oczywiście, że nie – zachlipałem, ocierając łzy wierzchem wolnej dłoni.- Jest cudowne. Dziękuję, kocham cię.
Vic nachylił się nade mną i czule mnie pocałował, po czym wyciągnął łańcuszek z mojej dłoni i zapiął go na moim nadgarstku. Ja zrobiłem to samo z jego bransoletką. Płacz trochę uniemożliwił mi całowanie, więc odsunąłem się od szatyna i spojrzałem na srebro na mojej dłoni. To był piękny gest, tym bardziej, że na blaszce wygrawerowano coś cudownego. Już nigdy nie ściągnę tego łańcuszka. Od pierwszych chwil stał się dla mnie największym skarbem.
Naprawdę długo się całowaliśmy. Mijały kolejne minuty, a ja zdążyłem już wdrapać się na kolana chłopaka i kilka razy złapać oddech. Nasze pocałunki nie prowadził do niczego poważniejszego. Vic nawet nie wyszedł z taką inicjatywą, aby zedrzeć z siebie ubrania i oddać się chwili. Cieszyło mnie to. Nie chciałem, aby uważał, że wszystko jest między nami w porządku, bo mnie przeprosił i dał bransoletkę. Pewnie, wybaczyłem mu, ale żeby było tak jak dawniej, potrzebowałem jeszcze kilku dni. Nie lubiłem pośpiechu.
Nasze kolejne oderwanie ust nie było zależne od braku powietrza w płucach. Tym razem spowodowało to głośne huknięcie, a ja podskoczyłem na kolanach Vica i spojrzałem przez okno. W dach samochodu uderzały hektolitry deszczówki, a do tego dołączyły się pioruny i grzmoty. Pogoda była paskudna, a my powoli zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z tego, że nasza miejscówka nie należała do tych najbezpieczniejszych. Piorun musiał trafić gdzieś nieopodal nas. Samochód mógł nas ochronić, ale na jak długo? Trzeba dmuchać na zimne.
- Pojedźmy gdzieś indziej – szepnąłem, wracając na miejsce pasażera, a Vic skinął głową i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Chłopak włączył wycieraczki, które pracowały na najwyższych obrotach, po czym zaczął jechać w dół. Ostrożnie naciskał pedał gazu i mocno trzymał kierownicę, aby nie stracić nad nią panowania. Patrzyłem przed siebie i lekko zagryzałem dolną wargę, próbując dojrzeć cokolwiek w ścianie deszczu. Widoczność była okropna.
W pewnym momencie, gdy Vic skręcał z jednego ze zjazdów, usłyszałem przyspieszoną pracę silnika samochodu, który nie był nasz. Przez silny wiatr, deszcz pod kątem wpadał na asfalt parkingu. Odwróciłem głowę w lewą stronę, aby spojrzeć na Vica, lecz to nie jego twarz przykuła moją uwagę. Były to dwa jasne światła rozpędzonego samochodu, którego kierowca stracił panowanie nad pojazdem.
- Vic! - krzyknąłem, a chłopak spojrzał w lewo.
Tylko że za późno.
Kaszlnąłem kilka razy. Rozprostowałem wcześniej zaciśnięte palce i powoli otworzyłem oczy. Przestało padać, ale asfalt nadal był wilgotny od wcześniejszej ulewy. Próbowałem oczyścić gardło, ale spomiędzy moich ust nie chciało wyjść żadne słowo. Oblizałem wargi i szybko oceniłem sytuację.
Leżałem na asfalcie. Nic mnie nie przygniotło. Zmasakrowany peugeot znajdował się kilka metrów ode mnie. Musiałem wypaść z samochodu i poturlać się na bok. Drugi samochód, który miał zdewastowany przód, stał niedaleko peugeota.
Bolała mnie głowa, ręka i żebra. Poruszyłem lewą ręką i syknąłem z bólu. Nie mogłem wykonywać nią praktycznie żadnych ruchów. Na pewno była złamana. Prawa ręka działała bez zarzutu. Dłonią dotknąłem głowy i spotkałem się z ciepłą krwią sączącą się w łuku brwiowego. Przynajmniej żyłem. To się liczyło.
- V-Vic... - wydukałem, zaczynając czołgać się w stronę rozwalonych samochodów, co sprawiało mi wiele bólu.- Vic, je-jesteś tam?
Musiał tam być. Nie chciałem wierzyć w to, że coś mogło mu się stać. W drugim samochodzie zauważyłem roztrzęsionego kierowcę. Był przytomny, jedynie jego twarz poplamiła czerwona krew, pewnie skaleczyło go szkło przedniej szyby. Z wielką trudnością dźwignąłem się na nogi i sprawną ręką zapukałem w całe okno. Mężczyzna spojrzał na mnie i szybko wyszedł z samochodu. Był to siwy, elegancko ubrany człowiek, pewnie około pięćdziesiątki.
- T-ten drugi chłopak – zaczął, a ja otworzyłem szerzej oczy.- O-on... Wy-wypadł.
- Gdzie wypadł? - zapytałem szybko.- Gdzie wypadł?!
- Z pa-parkingu...
Podszedłem do krańca parkingu i wychyliłem się przez murek. Zamarłem.
- Matko boska, Vic – zapłakałem i mimo okropnego bólu żeber, popędziłem w dół parkingu.
Na ulicy stało pełno gapiów, a z oddali nadjeżdżały już pojazdy na sygnale. Przepchałem się przez zbędnych tu ludzi, aby dotrzeć do samego centrum zainteresowania.
- Przepraszam, proszę się posunąć, tam jest mój chłopak! - krzyknąłem, odpychając od siebie nieznajomych.- To mój chłopak!
W końcu znalazłem się w środku. Upadłem na kolana, a moje łzy zmieszały się z krwią. Chwyciłem bladą rękę chłopaka i splotłem nasze palce, mimo że on już nie mógł tego poczuć. Jego oczy były zamknięte, twarz zakrwawiona, włosy w nieładzie. Nie powinien tak wyglądać.
- Popełnił samobójstwo? - zapytał ktoś z tłumu.
- Nie! - wrzasnąłem, przybliżając się do szatyna i zaciskając palce na jego koszulce.- Vic... - wyszeptałem.- Vic, proszę cię, obudź się... Vic, nie zostawiaj mnie tu samego... Mieliśmy być razem do końca, Vic, tak napisałeś na bransoletce... Na zawsze, Vic...
W pewnym momencie tłum nieco się przerzedził, gdyż na miejscu pojawiła się policja i karetka. Medycy kucnęli przy Vicu, a jeden z policjantów położył dłoń na moim ramieniu.
- Synu, daj działać profesjonalistom – powiedział do mnie, a ja nadal nie chciałem puszczać ręki szatyna.- Wejdź do karetki, tam cię opatrzą.
- Nie, to mój chłopak, kocham go – załkałem.- Nie, nie, nie, nie mogę go zostawić, on zaraz się obudzi...
Jeden z lekarzy spojrzał na mnie ze smutkiem.
- Nie obudzi się.
Policjant mocniej chwycił mnie za ramiona i podniósł z ziemi. Zaczął prowadzić mnie w stronę karetki, a ja przez ramię patrzyłem, jak wkładają Vica do zielonego worka, który oznaczał tylko jedno.
Mimo że zostałem sam, nigdy nie zapomnę tego, co razem przeżyliśmy. Nadal ze sobą będziemy. Ja tutaj, on tam. Na zawsze.
Też chciałem się nie obudzić. Miałem jednak wrażenie, że złożyłem swojego rodzaju przysięgę, że tego nie zrobię. To „na zawsze” oznaczało coś więcej, niż tylko związek. Oznaczało pozostanie silnym w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Obiecałem, że zostanę na zawsze. Zostanę. Poczekam na sen wtedy, gdy sam da mi znać, że się zbliża. Na razie nie widziałem go na horyzoncie. Czekałem, aby spotkać się z Victorem i zostać z nim na zawsze. Nawet jeśli teraz czułem jego obecność, co powodowało, że wpadałem w dołek, nadal czekałem. I nie zamierzałem przestawać, bo to moje jedyne przeznaczenie.
Na zawsze.
- Znowu wychodzisz z Victorem? - zapytała mama, zerkając na mnie kątem oka, a ja skinąłem głową. - O której wrócisz?
- Vic odstawi mnie na miejsce około jedenastej.
Mama zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na wysokości piersi. Rozumiałem, że pomysł powrotu do domu o tak późnej godzinie jej nie satysfakcjonował, ale nie mogłem nic poradzić na to, że nasze randki zawsze się przedłużały. Wolałem uświadomić ją wcześniej, aniżeli miałaby się później denerwować, gdzież to się podziewam.
- Dziesiątej? - zaproponowała, a ja pokręciłem głową.
- Znowu się spóźnię i będziesz na mnie krzyczeć.
- W porządku – westchnęła i machnęła dłonią.- Idź, baw się dobrze, zabezpiecz się.
- To było nie na miejscu.
- Wiesz, że żartuję.
Uśmiechnąłem się do niej i pocałowałem ją w policzek, po czym pożegnałem się z nią i wyszedłem z domu. Wsunąłem dłonie do kieszeni bluzy i pochyliłem głowę, idąc wąskim chodnikiem w stronę placu zabaw.
Wyjście z Vikiem było ściemą. Nie umówiłem się z nim. Kilka dni temu poważnie się pokłóciliśmy i żaden z nas nie podjął żadnych działań, aby w końcu się pogodzić. Vic był uparty, a ja nie potrafiłem schować swojej dumy i przyznać, że to moja wina. Oczywiście kłótnia nie wynikła całkowicie przeze mnie, ale wydaje mi się, że obaj wnieśliśmy coś do tej sprzeczki. Świadomość, że na dzisiaj przypadała nasza trzecia rocznica, wcale nie pomagała mi w lepszym przeżywaniu rozłąki. Cholernie za nim tęskniłem i chciałem się pogodzić, tym bardziej w taki dzień jak dzisiaj. Przecież go kochałem, kiedyś w końcu musimy zakopać topór wojenny.
Przeszedłem przez kwiatową bramę zapraszającą dzieci do wejścia na plac zabaw. O tej godzinie nikogo już tu nie było. Rodzice bali się puszczać swoje pociechy same podczas wichury, tym bardziej, gdy się ściemniało. Szczerze mówiąc, pogoda nie była taka zła. Zawsze lubiłem ostry wiatr i zmierzch, bo czułem wtedy, że chociaż przez chwilę jestem sam.
A jednak samotność nie zawsze sprzyja człowiekowi.
Usiadłem na jednej z kołyszących się na wietrze huśtawek i unieruchomiłem ją swoim ciężarem. Przez silne podmuchy włosy muskały moją twarz, a ja ani razu ich nie poprawiłem. Nie miałem na to siły. Dopadł mnie dołek, w który wpadłem, a osoba mogąca mnie z niego wyciągnąć, ma mnie w dupie. Na pewno bawi się lepiej ode mnie. To tylko kwestia czasu, aż ze mną zerwie.
Zacisnąłem palce na łańcuchach huśtawki i wlepiłem wzrok w drobne kamyki pod moimi stopami. Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza, którą szybko otarłem, bo nie chciałem czuć, że moje słabości stają się silniejsze ode mnie. Chciałem tylko trochę miłości. Ciepła. Uczucia.
- Kellin, wchodź do samochodu.
Uniosłem głowę i spojrzałem w stronę małego peugeota stojącego na ulicy, na którą miałem widok z huśtawki. Westchnąłem ciężko i odwróciłem wzrok.
Cóż, może i chciałem uczucia, ale sam na nie nie zapracuję.
- Nie zgrywaj panienki, wejdź do samochodu albo zdmuchnie cię wiatr. Zaraz będzie huragan. Może nawet burza.
- Znowu jestem panienką? - prychnąłem, ponownie patrząc na opalonego chłopaka siedzącego za kierownicą.- Pamiętaj, czym skończyła się ostatnia „panienka”.
- Jeśli wejdziesz do samochodu, wszystko wyjaśnimy.
Przewróciłem teatralnie oczami, ale w końcu postanowiłem wstać z huśtawki. Rzeczywiście zbierało się na burzę, a ja nie chciałem zmoknąć. Opuściłem teren placu i wsiadłem do samochodu. Nie spojrzałem na Vica. Po zapięciu pasów, patrzyłem na domy za oknem, jakbym wcześniej nigdy ich nie widział. Czekałem na jego krok. Jakby nie patrzeć, to on zainicjował kłótnię i to głównie przez niego czuję się jak gówno.
Vic westchnął głośno i próbował chwycić moją dłoń, ale szybko ją zabrałem i schowałem do kieszeni. Wtedy na niego zerknąłem. Wyraz jego twarzy pokazywał skruchę i żal, ale skąd mogłem wiedzieć, że to wszystko było prawdziwe? Równie dobrze mógł wziąć mnie na litość. Nie lubiłem takiego postępowania. Chciałem szczerych przeprosin.
- Dlaczego wyszedłeś w taką pogodę? - zapytał spokojnie, a ja wzruszyłem ramionami.- To niebezpieczne. Nie chcę, żeby coś ci się stało.
- Ta, akurat ty się przejmujesz – warknąłem.
- Przejmuję! Kocham cię, więc się o ciebie martwię.
Przełknąłem głośno ślinę i pociągnąłem nosem, chowając dłonie w rękawy bluzy. Może i żałował. Potrzebowałem tylko jednego słowa, które sprawi, że mu wybaczę i ocali naszą rocznicę.
- Wiem, że ta kłótnia była głupia i to głównie moja wina. Nie powinienem nazywać cię panienką i szmatą, wiem o tym, ale poniosło mnie, gdy zobaczyłem, że Winston...
- To, że Winston jest moim przyjacielem nie oznacza, że ze sobą sypiamy!
- Wiem!
- Więc nie widzę powodu, żebyś nazywał mnie szmatą – syknąłem.- Nie szmacę się. Nie sypiam z innymi. Sypiam tylko z tobą... - dodałem cicho, a mój głos się załamał.
Vic pociągnął nosem i ruszył z miejsca. Nie miałem pojęcia, gdzie postanowił pojechać, ale nie zamierzałem go o to pytać. Niech naprawia to, co spieprzył kilka dni temu. Jechaliśmy w ciszy. W dach samochodu zaczęły uderzać duże krople deszczu, które następnie spływały po szybach, tworząc przy tym przeróżne wzory na szkle. Wycieraczki ledwo nadążały za ulewą, widoczność była ograniczona, ale Vic panował nad samochodem. Na szczęście na ulicy nie panował zbyt wielki ruch. Nasze oddechy powodowały, że para wodna osadzała się na zimnych szybach auta.
Spojrzałem na okno i palcem zacząłem kreślić na nim esy floresy. Mój opuszek powoli narysował kółko i pięć kresek. Zrobiłem to samo obok pierwszego rysunku. Dwa małe ludziki trzymały się za ręce, a ja zagryzłem dolną wargę i napisałem nad nimi V + K.
Człowiek powinien kochać. Ja kochałem.
Vic zatrzymał się na światłach sygnalizacyjnych i chrząknął.
- Kocham cię – powiedział, a ja wzruszyłem ramionami.- Nie obchodzi cię to?
Oczywiście, że mnie to obchodziło. Po prostu trudno było mi to przyznać. Nadal nie doszedłem do siebie po ostrych słowach chłopaka kilka dni temu.
- Widziałem, jak cudownie się bawiliście! - krzyknął, a ja uniosłem brew w górę.- Może powinieneś umawiać się z nim!
- Przyjaźnię się z nim od podstawówki, a to, że jest biseksualny, nic nie znaczy – odparłem spokojnie, opierając się o ścianę.- Nie bądź zazdrosny. Trochę przesadzasz. - Machnąłem dłonią.
- Nie zachowuj się jak jakaś pierdolona panienka – warknął, an co lekko rozchyliłem wargi.- Jeśli chcesz być szmatą, to nią sobie kurwa bądź.
- Co powiedziałeś?
- Że jesteś szmatą. Na pewno się z nim szmacisz. Każdy chce cię zaliczyć, a skoro on ma taką okazję, to dlaczego miałby tego nie robić?
Stanąłem jak wryty. Patrzyłem na niego z szeroko otwartymi ustami i łzami w oczach. Mój chłopak, którego kochałem ponad życie, właśnie nazwał mnie szmatą. Uważał, że jestem dziwką i sypiam z kim popadnie. Nie miał do mnie szacunku.
- Och – wyszeptałem, pochylając głowę i obejmując się ramionami.- W porządku.
Odwróciłem się na pięcie i szybko zacząłem iść w stronę wyjścia ze szkoły. Pozwoliłem spłynąć łzom po policzkach, a całe moje ciało drżało z zimna, które zapanowało w moim sercu. Jeśli Vic uważał, że jestem szmatą, najwyraźniej tak było...
- Kellin! - Usłyszałem jego głos, przez co jeszcze bardziej przyspieszyłem kroku.- Kellin, ja...
- Zamknij się! - wrzasnąłem, gwałtownie się odwracając.- Zamknij się, zamknij się, zamknij się!
- Kells, masz prawo być wściekły, naprawdę, ale proszę...
- Zamknij się!
- Kellin...
- Zamknij się! Nie odzywaj się do mnie.
Z tymi słowami wybiegłem ze szkoły, a emocje zawładnęły mną jak jeszcze nigdy wcześniej. Już nie pamiętałem, kiedy ostatnio tak zareagowałem na przykre słowa kogoś bliskiego. A może po prostu tamte osoby, nie były aż tak bliskie...
- Przepraszam – wyszeptał, a ja odwróciłem się w jego stronę.- Jestem idiotą.
- Wiem, że jesteś.
- Więc przepraszam. Nie mogę cię stracić...
Zza samochodu dobiegły nas klaksony zniecierpliwionych kierowców, więc Vic spojrzał na jezdnię i ruszył z miejsca. Znów zapadła cisza. Przeprosił mnie, ale czy to mi wystarczyło? Czy byłem w stanie mu wybaczyć i tak po prostu znów wtulić się w jego tors? Dać jego silnym ramionom objąć mnie w pasie, a miękkim ustom całować moje czoło? Musiałem.
Vic wjechał na wielopoziomowy parking. Ostrożnie wjeżdżał na kolejne piętra, aż w końcu dotarł na ostatnie. Cały plac był pusty – nikt normalny nie zostawiłby samochodu podczas burzy na najwyższym poziomie parkingu. Było z niego widać całe miasto, jako że żyliśmy w niewielkiej miejscowości gdzieś na zadupiu w Ohio, więc parking był najwyższym punktem w tym miejscu.
Spojrzałem na chłopaka, który również na mnie spoglądał. Teraz doskonale to widziałem. Skrucha, żal, uczucie, miłość. Kocha mnie. Ja jego też.
- Boże, Vic – rozryczałem się i odpiąłem pas, aby następnie wdrapać się na jego kolana i schować twarz w jego koszulce.
Chłopak mocno chwycił mnie w pasie i oparł głowę o moje ramię. Nie potrzebowaliśmy zbędnych słów. Już sobie wybaczyliśmy. Już było nam lepiej.
- Przepraszam – szepnął, a ja zacisnąłem palce na jego koszulce.- Kocham cię i nigdy nie przestanę. Jesteś moim całym światem.
- T-też prze-przepraszam-am – wydukałem, prostując się i patrząc przez łzy na jego cudowną twarz.- Ko-kocham cię.
Vic uśmiechnął się delikatnie, po czym chwycił moją twarz w swoje dłonie i kciukami otarł łzy z moich policzków. Następnie naparł swoimi ustami na moje, a ja przymknąłem oczy i położyłem dłoń na jego klatce piersiowej. Raz po raz zaciskałem na niej palce, w pełni skupiając się na pocałunku. Chłopak lekko musnął swoim językiem moje wargi, a ja posłusznie je rozchyliłem i dałem się zdominować. Gdy jego język otarł się o mój, mruknąłem cicho i położyłem dłonie na jego szyi, próbując go do siebie jeszcze bardziej przyciągnąć. W końcu zabrakło nam powietrza, więc musieliśmy się od siebie oderwać. Łzy zniknęły już całkowicie. Zamiast ich pojawił się szczery uśmiech. Uśmiech zwycięstwa i miłości.
- Umm... Szczęśliwej rocznicy, Kell. - Vic odezwał się jako pierwszy, a ja zagryzłem dolną wargę.- Zejdź ze mnie, to coś ci dam.
- A ja nic dla ciebie nie mam... - szepnąłem, przemieszczając się na swój fotel.
- Szczerze mówiąc, to nie spodziewałem się, że będziesz miał. Nie po tym wszystkim.
Miał rację. Nawet nie pomyślałem o prezencie dla niego, bo byłem zbyt zły i rozczarowany jego zachowaniem. Cieszyłem się jednak, że on pamiętał o naszym małym święcie. To wiele dla mnie znaczyło, a jeszcze więcej dla naszego związku. Teraz musieliśmy go wzmacniać, bo miałem wrażenie, że po jakiejkolwiek kolejnej sprzeczce wszystko się zakończy.
Z ciekawością patrzyłem, jak Vic sięga do skrytki samochodowej i ją otwiera. Po chwili szukania, wyciągnął z niej małe, czerwone pudełko. Zamknął skrytkę i spojrzał na mnie poważnym wzrokiem.
- No więc... - zaczął.- Od razu mówię, że to nie są oświadczyny.
Uśmiechnąłem się delikatnie i założyłem ciemne włosy za ucho.
- Po prostu chcę ci to dać. Żebyśmy byli ze sobą obojętnie kiedy. Po prostu zawsze, nawet jeśli nie spędzamy ze sobą czasu, bo coś nam przeszkadza.
Wręczył mi pudełeczko, które chwyciłem drżącymi palcami, a następnie je otworzyłem. Rozchyliłem usta, gdy zobaczyłem srebrny łańcuszek z grubszą blaszką w jednym miejscu. Powoli chwyciłem łańcuszek i przyjrzałem się połyskującej blaszce. Podczas gdy wcześniej przestałem płakać, teraz znów ciepłe łzy naszły mi do oczu, a ja zacisnąłem łańcuszek w dłoni.
- Mam taki sam – powiedział Vic, sięgając do kieszeni swoich spodni i wyciągając z nich identyczną bransoletkę. - To nie jest słabe, prawda?
- Nie, oczywiście, że nie – zachlipałem, ocierając łzy wierzchem wolnej dłoni.- Jest cudowne. Dziękuję, kocham cię.
Vic nachylił się nade mną i czule mnie pocałował, po czym wyciągnął łańcuszek z mojej dłoni i zapiął go na moim nadgarstku. Ja zrobiłem to samo z jego bransoletką. Płacz trochę uniemożliwił mi całowanie, więc odsunąłem się od szatyna i spojrzałem na srebro na mojej dłoni. To był piękny gest, tym bardziej, że na blaszce wygrawerowano coś cudownego. Już nigdy nie ściągnę tego łańcuszka. Od pierwszych chwil stał się dla mnie największym skarbem.
Naprawdę długo się całowaliśmy. Mijały kolejne minuty, a ja zdążyłem już wdrapać się na kolana chłopaka i kilka razy złapać oddech. Nasze pocałunki nie prowadził do niczego poważniejszego. Vic nawet nie wyszedł z taką inicjatywą, aby zedrzeć z siebie ubrania i oddać się chwili. Cieszyło mnie to. Nie chciałem, aby uważał, że wszystko jest między nami w porządku, bo mnie przeprosił i dał bransoletkę. Pewnie, wybaczyłem mu, ale żeby było tak jak dawniej, potrzebowałem jeszcze kilku dni. Nie lubiłem pośpiechu.
Nasze kolejne oderwanie ust nie było zależne od braku powietrza w płucach. Tym razem spowodowało to głośne huknięcie, a ja podskoczyłem na kolanach Vica i spojrzałem przez okno. W dach samochodu uderzały hektolitry deszczówki, a do tego dołączyły się pioruny i grzmoty. Pogoda była paskudna, a my powoli zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z tego, że nasza miejscówka nie należała do tych najbezpieczniejszych. Piorun musiał trafić gdzieś nieopodal nas. Samochód mógł nas ochronić, ale na jak długo? Trzeba dmuchać na zimne.
- Pojedźmy gdzieś indziej – szepnąłem, wracając na miejsce pasażera, a Vic skinął głową i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Chłopak włączył wycieraczki, które pracowały na najwyższych obrotach, po czym zaczął jechać w dół. Ostrożnie naciskał pedał gazu i mocno trzymał kierownicę, aby nie stracić nad nią panowania. Patrzyłem przed siebie i lekko zagryzałem dolną wargę, próbując dojrzeć cokolwiek w ścianie deszczu. Widoczność była okropna.
W pewnym momencie, gdy Vic skręcał z jednego ze zjazdów, usłyszałem przyspieszoną pracę silnika samochodu, który nie był nasz. Przez silny wiatr, deszcz pod kątem wpadał na asfalt parkingu. Odwróciłem głowę w lewą stronę, aby spojrzeć na Vica, lecz to nie jego twarz przykuła moją uwagę. Były to dwa jasne światła rozpędzonego samochodu, którego kierowca stracił panowanie nad pojazdem.
- Vic! - krzyknąłem, a chłopak spojrzał w lewo.
Tylko że za późno.
Kaszlnąłem kilka razy. Rozprostowałem wcześniej zaciśnięte palce i powoli otworzyłem oczy. Przestało padać, ale asfalt nadal był wilgotny od wcześniejszej ulewy. Próbowałem oczyścić gardło, ale spomiędzy moich ust nie chciało wyjść żadne słowo. Oblizałem wargi i szybko oceniłem sytuację.
Leżałem na asfalcie. Nic mnie nie przygniotło. Zmasakrowany peugeot znajdował się kilka metrów ode mnie. Musiałem wypaść z samochodu i poturlać się na bok. Drugi samochód, który miał zdewastowany przód, stał niedaleko peugeota.
Bolała mnie głowa, ręka i żebra. Poruszyłem lewą ręką i syknąłem z bólu. Nie mogłem wykonywać nią praktycznie żadnych ruchów. Na pewno była złamana. Prawa ręka działała bez zarzutu. Dłonią dotknąłem głowy i spotkałem się z ciepłą krwią sączącą się w łuku brwiowego. Przynajmniej żyłem. To się liczyło.
- V-Vic... - wydukałem, zaczynając czołgać się w stronę rozwalonych samochodów, co sprawiało mi wiele bólu.- Vic, je-jesteś tam?
Musiał tam być. Nie chciałem wierzyć w to, że coś mogło mu się stać. W drugim samochodzie zauważyłem roztrzęsionego kierowcę. Był przytomny, jedynie jego twarz poplamiła czerwona krew, pewnie skaleczyło go szkło przedniej szyby. Z wielką trudnością dźwignąłem się na nogi i sprawną ręką zapukałem w całe okno. Mężczyzna spojrzał na mnie i szybko wyszedł z samochodu. Był to siwy, elegancko ubrany człowiek, pewnie około pięćdziesiątki.
- T-ten drugi chłopak – zaczął, a ja otworzyłem szerzej oczy.- O-on... Wy-wypadł.
- Gdzie wypadł? - zapytałem szybko.- Gdzie wypadł?!
- Z pa-parkingu...
Podszedłem do krańca parkingu i wychyliłem się przez murek. Zamarłem.
- Matko boska, Vic – zapłakałem i mimo okropnego bólu żeber, popędziłem w dół parkingu.
Na ulicy stało pełno gapiów, a z oddali nadjeżdżały już pojazdy na sygnale. Przepchałem się przez zbędnych tu ludzi, aby dotrzeć do samego centrum zainteresowania.
- Przepraszam, proszę się posunąć, tam jest mój chłopak! - krzyknąłem, odpychając od siebie nieznajomych.- To mój chłopak!
W końcu znalazłem się w środku. Upadłem na kolana, a moje łzy zmieszały się z krwią. Chwyciłem bladą rękę chłopaka i splotłem nasze palce, mimo że on już nie mógł tego poczuć. Jego oczy były zamknięte, twarz zakrwawiona, włosy w nieładzie. Nie powinien tak wyglądać.
- Popełnił samobójstwo? - zapytał ktoś z tłumu.
- Nie! - wrzasnąłem, przybliżając się do szatyna i zaciskając palce na jego koszulce.- Vic... - wyszeptałem.- Vic, proszę cię, obudź się... Vic, nie zostawiaj mnie tu samego... Mieliśmy być razem do końca, Vic, tak napisałeś na bransoletce... Na zawsze, Vic...
W pewnym momencie tłum nieco się przerzedził, gdyż na miejscu pojawiła się policja i karetka. Medycy kucnęli przy Vicu, a jeden z policjantów położył dłoń na moim ramieniu.
- Synu, daj działać profesjonalistom – powiedział do mnie, a ja nadal nie chciałem puszczać ręki szatyna.- Wejdź do karetki, tam cię opatrzą.
- Nie, to mój chłopak, kocham go – załkałem.- Nie, nie, nie, nie mogę go zostawić, on zaraz się obudzi...
Jeden z lekarzy spojrzał na mnie ze smutkiem.
- Nie obudzi się.
Policjant mocniej chwycił mnie za ramiona i podniósł z ziemi. Zaczął prowadzić mnie w stronę karetki, a ja przez ramię patrzyłem, jak wkładają Vica do zielonego worka, który oznaczał tylko jedno.
Mimo że zostałem sam, nigdy nie zapomnę tego, co razem przeżyliśmy. Nadal ze sobą będziemy. Ja tutaj, on tam. Na zawsze.
Też chciałem się nie obudzić. Miałem jednak wrażenie, że złożyłem swojego rodzaju przysięgę, że tego nie zrobię. To „na zawsze” oznaczało coś więcej, niż tylko związek. Oznaczało pozostanie silnym w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. Obiecałem, że zostanę na zawsze. Zostanę. Poczekam na sen wtedy, gdy sam da mi znać, że się zbliża. Na razie nie widziałem go na horyzoncie. Czekałem, aby spotkać się z Victorem i zostać z nim na zawsze. Nawet jeśli teraz czułem jego obecność, co powodowało, że wpadałem w dołek, nadal czekałem. I nie zamierzałem przestawać, bo to moje jedyne przeznaczenie.
Na zawsze.